środa, 24 października 2018

Nie mów tylko "nie", mów "tak! Nie. Tak?"

Siła Pozytywnego „Nie”




Autor zachęca do szczerego przyjrzenia się swoim zasadom, wartościom i decyzjom, które współgrają ze sobą. Sugeruje, że im większa pewność co do motywacji swoich działań, tym lepsza efektywność w bronieniu ich.
Jeśli czuję, że nie chcę przychodzić do pracy w wolny dzień w ramach nadgodzin - zastanawiam się dlaczego, co mną kieruje. By zrobić na złość szefowi - bo prosi mnie o coś, czego wcale nie muszę robić, więc z satysfakcją mu odmówię, chociaż i tak nie mam planów? A może dlatego, ponieważ w tym czasie mogę zająć się rodziną, która jest dla mnie bardzo ważna i nie chce stracić cennych dla mnie chwil? Gdy upewnię się, co jest dla mnie dobre i ważne, łatwiej mi sprecyzować swoje stanowisko.

WZMOCNIJ SWOJE "NIE"
Gdy już odkrywam co jest dla mnie ważne i co mną kieruję mogę szczerze i z szacunkiem powiedzieć o tym drugiej osobie. Ważne, by druga osoba zrozumiała, że moje "nie" wyrasta z "tak" dla moich zasad - im pewniejsza jestem swojego stanowiska, tym silniejsze jest moje "nie". Kiedy już wiem, że sobotę chcę spędzić z rodziną, bo ona jest dla mnie priorytetem, mówię o tym szefowi. Dziękuję za propozycję (szacunek), ale mam już plany, których nie chcę zmieniać, ponieważ są dla mnie ważne.

PRZYGOTUJ GRUNT DLA "TAK"
Zwykle w tym miejscu słyszę, że powinnam zmienić plany. Jest opór, niezrozumienie a czasem złość czy inna reakcja, nad którą nie mamy wpływu. Jednak dla dobra relacji - ważne, by zaproponować rozwiązanie, które będzie dobre dla wszystkich osób zainteresowanych. To ogromna sztuka - znaleźć coś, co zaspokoi potrzeby wszystkich. Nie chcę przychodzić w sobotę, bo wiem, że cała moja rodzina w tym czasie się zbierze i planujemy miło ze sobą spędzić czas, ale wiem, że w poniedziałek i wtorek mogę zostać dłużej - proponuję to. Negocjuję warunki. W pozytywnej komunikacji chodzi właśnie o to, by dojść do porozumienia, gdzie każdy będzie "wygrany" - ja będę mieć wolną sobotę a szef zrobione działania. Win - win.

W książce jest mnóstwo sposobów, dzięki którym komunikacja może stać się prawdziwym dialogiem. Autor dzieli się swoimi sposobami na najczęstsze problemy współtowarzyszące prośbom, negocjacjom czy żądaniom. Proponuje rozwiązania, które mogą się przydać w każdej sytuacji.
W własnych obserwacji wynika, że najgorszym doradcą są emocje. Dla mnie więc doskonałą radą było "wyjście na balkon" - czyli znalezienie chwili dla przewietrzenia głowy, pauzowanie dyskusji i zdystansowanie się od niej a później powrót, kiedy emocje opadną. Wielokrotnie ta metoda pomogła mi w życiu - bez względu na charakter "dyskusji".

Polecam "Siła pozytywnego nie" wszystkim, bez wyjątku. To jedna z pozycji, które przyczyniają się do polepszenia jakości naszego życia, jeśli tylko postanowimy skorzystać z treści. A myślę, że warto to zrobić dla dobra nas samych i naszych rozmówców a przede wszystkim dla dobra swoich zasad i wartości, które niejednokrotnie naginamy z powodu czyiś żądań.

Książkę wypożyczyłam z Biblioteki Gdyńskiej i bierze ona udział w Wyzwaniu WyPożyczone 2018.








wtorek, 9 października 2018

Jak zacząć się ruszać?

O tym, że trzeba się ruszać wie każdy. Nie jeden lekarz Ci to powie, nie jedną książkę o tym wydano. Znamy to z telewizji, gazet i od przyjaciół. Ale jeśli jesteś takim leniem, jak ja, to żadne nawet największe pochwały na cześć sportu nie są w stanie do Ciebie dotrzeć... Póki sam nie poczujesz, że to jest to.

TO JEST TO!

Czyli ruch, który robi Tobie najlepiej! Ruch, który sprawia, że potrzebujesz go więcej i częściej. 
Dla takiego zwierza kanapowego jak ja powyższe stwierdzenie budowało presję ;) Ale jestem przykładem na to, że jeśli nie zmusza się do niczego ale stawia na poszukiwania - naprawdę się to coś znajduje. Kiedy zgłosiłam się do dietetyka rok temu usłyszałam, że nie podejmie się napisania mi jadłospisu, jeśli nie będę w stanie obiecać, że tygodniowo wykonam cztery treningi. Oczywiście nie nawiązałam z nim współpracy. Pół roku później sama z siebie znalazłam grupę fantastycznych dziewczyn z grupy IO (Inspulinoopornych), z którymi uprawiamy kilkukilometrowy Nordic Walking co tydzień w niedzielę. Zabieramy kijki, spotykamy się w jakiś pięknych miejscach położonych głównie na leśnych lub parkowych terenach Trójmiasta i marszem przemierzamy górki i dolinki wesoło plotkując. Nie stronię również od samotnego "kijkowania" - mam w bliskiej okolicy piękny las, ciekawą trasę i podcasty Przeciętnego Człowieka w telefonie, którego serdecznie polecam. 
Nigdy nie lubiłam biegać, kojarzyło mi się to z brakiem oddechu, męczeniem się i bezcelowością. Raz jeden przyjaciółka namówiła mnie na bieganie (wiele lat temu) i skończyło się to atakiem astmy (której w zasadzie nie mam, ale gdy biegam to jakaś magia się dzieje i to ta mniej pożądana). Nordic Walking to dyscyplina, która łączy w sobie spacer z marszem. Dzięki kijkom uruchamiane zostają mięśnie ramion i rąk, postawa się prostuje. 

Jednak co tygodniowy NW w pewnym momencie stał się dla mnie niewystarczający. Jako osoba, która dąży do harmonii i akceptacji swojego ciała (z którym niekoniecznie miałam dobre relacje w przeszłości) postanowiłam zapisać się na kurs początkujący w Centrum Jogi i Pilatesu. Poczułam, że to właściwy moment, by poznać czym jest Joga.
I znów poczułam, że trafiłam na coś, co mnie kręci. Medytacja połączona z określonymi ruchami, pozycjami (asanami). Spokojny, akceptujący głos instruktorki i wsłuchanie się w własne ciało, w jego możliwości, oddech. Ze spotkania na spotkanie czuję, że moja sylwetka się prostuje, kręgosłup mniej boli a stopy pewniej zakorzeniają się w podłożu. Zaczęłam nawet czytać literaturę na ten temat, szukać w sobie skupienia, energii w ciele. I powiem Ci, że to bardzo przyjemne. Nigdy nie kojarzyłam napięcie mięśni, wysiłek fizyczny z przyjemnością. To właśnie joga sprawiła, że coś w mojej głowie się odblokowało.

Idąc za ciosem szukam dalej. Ostatnio dane mi było uczestniczyć w imprezie dzielnicowej na orientację. To była fantastyczna zabawa, nawet jak z jednej górki zbiegaliśmy w dół, by zdobyć kolejną górkę i punkt orientacyjny. Mój dwuosobowy Team (pozdrawiam mojego Brata, który wcielił się w rolę nawigatora) zdobył trudniejsze punkty orientacyjne w terenie, w trochę dłuższym czasie niż średnia ilość uczestników na tym poziomie trudności, ale skutecznie zaraził się pozytywnym przekazem, jaki za sobą niesie impreza na orientację. Już szykujemy się na kolejną imprezę!

To wszystko daje siłę. Serio. I wiem, jak to brzmi. Ale daje napęd, wzmaga apetyt na więcej. Endorfiny szaleją w organizmie. Nie pamiętam, kiedy tak długo utrzymywałam w sobie pogodę ducha. Nawet jak coś mnie wkurzy, to mija szybko. Nawet jak coś mnie zasmuci, to nie utrzymuje się długo. Spróbuj :) Poszukaj czegoś na miarę Twoich możliwości, odważ się na pierwszy krok. Może TO właśnie będzie TYM, czego szukałeś?

środa, 3 października 2018

Hygge, duńska monetyzacja szczęścia

Źródło: http://kmwewnetrzu.pl/hygge-wnetrze-czyli/
HYGGE
Meik Wiking

Gdy zobaczyłam książkę o tajemniczym tytule z jeszcze bardziej tajemniczym nazwiskiem autora i przepięknymi ornamentami na okładce pomyślałam sobie, że muszę ją przeczytać (muszę ją mieć, ściśle mówiąc, ale to własność Biblioteki a ja mam bana na kupno książek, które są w Bibliotece). Autor zaprasza do lektury proponując w niej przepis na szczęście. Tłumaczy, że to, co czujemy siedząc przy rozpalonym kominku z kocem, poduszkami i przyjaciółmi zajadając słodycze to właśnie tytułowe Hygge. My nazwalibyśmy to klimatem, atmosferą, nastrojem. Duńczycy mają na to własne słowo. Autor wspomina niejednokrotnie, że pracuje w Instytucie Badań Nad Szczęściem.

Przeczytałam Hygge w dwie godziny. Dużą część w zasadzie obejrzałam, bo książka zawiera nastrojowe zdjęcia,  ciekawe w skandynawskim stylu obrazki i treść, którą autor miał potrzebę wbić do głowy czytelnika nie raz, nie dwa a może nawet i po trzy razy. Wielokrotnie powtarzał czym jest Hygge, jak budować Hygge, czym Hygge nie jest.

Źródło: http://www.livingroomre.com/2018/01/23/portland-is-so-hygge/
Pojawiało się we mnie mnóstwo refleksji. Z początku poczułam się wielką entuzjastką tych lamp przytłumionych, ciepłych kocyków, wełnianych skarpet, książek (książek zawsze), jesiennych wieczorów z kubkiem aromatycznego naparu… i tak dalej i tym podobne przyjemne rzeczy. Znamy to i to od wieków, bo przecież tak ludzie sobie radzili, kiedy nie musieli iść w pole (albo go nadzorować). Autor co prawda wspomina o tym, że w jakiś  sposób trzeba sobie radzić i ludzie radzą sobie umilając czas od zarania dziejów, ale ma się wrażenie, że widzi w Hygge dobro narodowe. Podkreśla to zresztą badaniami, które pokazują, że duńscy obywatele faktycznie należą do najszczęśliwszych w Europie. Fakty powinny przeczyć tym badaniom: Dania ma deszczową pogodę, zwykle pozbawioną słońca i najwyższe podatki. Mimo to jest szczęśliwa! Znalazłam polską wersję językową raportu wygłoszonego na konferencji Happy Danes z 9.12.2014

Pomyślałam sobie, że to, co autor nazywa duńskim Hygge, my, Polacy, praktykujemy zawsze, kiedy dzieje się u nas kryzys. Od zaborów (na pewno wcześniej, ale pierwsze w mojej wyobraźni wyraźne skojarzenia pochodzą właśnie z zaborów) potrafiliśmy tworzyć bliskie, wspierające kręgi, tworzyć tajne szkoły, przekazywać sobie wiedzę, wspólnie (przy świecach czy lampach naftowych) drukować ulotki… Podobnie w czasie okupacji, a następnie podczas trudnych momentów za czasów komunizmu. Do dziś dźwięczą mi w uszach wspomnienia Taty, który opowiadał jak z przyjaciółmi zbierali się w małej kawalerce budującego się osiedla Gdańska, gdzie każdy coś przyniósł: wódkę i zakąskę i było nastrojowo, swojsko i wesoło. Dziś chowamy się za ekranami w pracy i po pracy. Spotykamy się czasami na piwo z kumplami,  w planszówki sobie zagramy. Kominki u nas to już rzadkość. Zapewne utrudnia to nam odczuwanie pełni szczęścia i w sondażach nie odnotowujemy  wysokich wyników. Duńczycy odczuwają kryzys przez prawie 300 dni w roku, stąd ich wdrażanie środków wspierających dobry nastrój ;)

Źródło: http://www.livingroomre.com/2018/01/23/portland-is-so-hygge/
Jedną z motywacji, jakie podał autor, pisania tej książki jest chęć podzielenia się duńskiego sposobu na odczuwanie szczęścia. Myślę, że większość z nas pomyśli sobie, że szczęście jest na tyle indywidualną sprawą każdego z nas, że prawdziwą motywacją, jaką odczytujemy po publikacji książki pana Wikinga to monetyzacja szczęścia. W końcu na wszystkim można zarobić: między innymi na tym, by mówić ludziom co czuć i kiedy.




sobota, 25 sierpnia 2018

Pokojowa komunikacja - refleksje po warsztatach

Jestem świeżo po warsztatach z komunikacji pokojowej w rodzinie, prowadzone przez wyjątkową osobę, która dzieli się swoją wiedzą z pasją. 
Jak zwykle po tego typu warsztatach kiełkuje we mnie nadzieja - zasilana entuzjazmem i wspólną energią uczestników, że są na świecie metody, które przeciwstawiają się temu, co znamy z własnego podwór
ka: te wszystkie "musisz", "potrzebujesz", "zrób". Zamiast tego jest mowa o potrzebach, o tym co naprawdę chcemy zrobić i dlaczego. I jak o tym mówić, by nas słyszano, a nie się nas bano lub ignorowano.
Dorośliśmy, w większości z nas, w atmosferze oczekiwań i przymusu i traktujemy to jako normalną kolej rzeczy. Tracąc jednocześnie kontakt z własnymi kryteriami szczęścia. Dobierając się w pary a potem tworząc rodzinę zatracamy w sobie najprostszą komunikację na poziomie duchowym wynikającą z potrzeb, pragnień i obaw. Powielamy słyszane w dzieciństwie "zrób to, zrób tamto"... Z czasem nie wiemy czym jest szacunek do siebie i drugiego człowieka i kojarzymy ten konstrukt jedynie z magiczną trójką "proszę, przepraszam i dziękuję". Mamy w sobie zbyt dużo ograniczeń, zbudowanych na "możesz / nie możesz".
Są narzędzia, które pomagają zrozumieć, że tak wcale nie musi wyglądać nasze życie. Że nie musimy tkwić w schemacie, który zaserwowany nam został wiele pokoleń wcześniej, kiedy ktoś uznał, że jest silniejszy od kogoś innego i tym samym wykorzystywał swoją pozycję. Albo specjalnie ją tam umiejscawiał po to, by jego własne lęki zostały stłumione.
Jak inaczej świat by się czuł, gdybyśmy do siebie mówili językiem potrzeb i starali się rozumieć siebie nawzajem.

To nie jest trudne. To nie jest też łatwe, bo wymaga przyjrzeniu się sobie i słuchania drugiej osoby.
Dziś zamiast "musisz zjeść śniadanie" zapytałam moich synów, czy są głodni. Proste. Byli głodni, więc zjedli śniadanie. Gdyby nie byli głodni a ja kazałabym im jeść śniadanie - cała trójka byłaby sfrustrowana i dzień zacząłby się fatalnie.
Mam takich przykładów mnóstwo. Wciąż jednak w życiu codziennym są też takie, z których nie jestem dumna. Które wynikają z mojego strachu przed utratą kontroli czy odrzucenia. Wciąż znajduje w sobie zbyt mało empatii lub niemożność wysłuchania i uwierzenia drugiej stronie. Wciąż przebijają się przeze mnie słowa cytowane ze wspomnień. 
Ale póki to rozumiem, jestem świadoma - mogę coś z tym zrobić. 

Prawdziwa współpraca jest możliwa wtedy, gdy wszyscy uczestnicy ufają, że inni z szacunkiem wezmą ich potrzeby i system wartości. U podstaw procesu Nonviolent Communication jest pełne respektu traktowanie innych ludzi, które daje nam szansę na nawiązanie pomiędzy nimi współpracy.Marshall Rosenberg

W najprostszej formie NVC to metoda komunikacji. Metoda, która umożliwia nawiązanie kontaktu opartego na wzajemnym szacunku i zrozumieniu, co w efekcie zaspakaja potrzeby rozmówców w sposób pokojowy – stąd w nazwie metody słowa bez przemocy. Celem NVC jest stworzenie wysokiej jakości kontaktu z innymi ludźmi i z sobą samym. 
Źródło: http://strefapbp.pl/nvc/

piątek, 27 lipca 2018

Narzędzie do planowania



Od najmłodszych lat lubiłam tworzyć projekty, plany; miałam całe zeszyty zadedykowane wyłącznie planowaniu. Wciąż je udoskonalałam a ostatecznie i tak korzystałam z wolnych kartek, daty, lista do zrobienia i odhaczanie. Aż znalazłam Trello.

Trello to wszystko, co sobie zamarzę w temacie planowania. Zakładam konto, dostaję swój prywatny planner z podziałem na tablice. Każda tablica to osobny projekt, w którym można dodać karty (np lista rzeczy do zrobienia, które następnie można odhaczać a nawet dzielić na części i widzieć ile procent z nich zostało wykonane). Bez problemu dodamy zdjęcia, linki, pliki a nawet udostępnimy swoją tablicę innej osobie, jeśli tylko chcemy. Możemy jednocześnie pracować na utworzonej tablicy i komentować swoją pracę. Dużym plusem jest też rejestr zmian, gdzie możemy śledzić kto i co zrobił w danym czasie.
Aplikacja świetnie współgra z każdym urządzeniem, który sobie zsynchronizujemy, więc jest z nami cały czas :)
Szczególnie lubię w tej aplikacji kalendarz i możliwość ustawiania terminów, przypominajek, które współgrają z całym projektem. Mogę ustawić sobie zadanie, które będę śledzić na bieżąco, komentować je, dodawać check listę, umiejscowić w czasie i udostępnić dalej. 
Bezpieczeństwo  - dane są bezpieczne za pomocą protokołów, producent wspomina, że te same używają Banki i inne ważne instytucje. Gdy zapytałam na helpdesku o bezpieczeństwo firmowych danych zapewniono mnie o szeregu zabezpieczeń. 
Jest też możliwość wykupienia wersji ulepszonej, która moim zdaniem nie różni się wiele od wersji darmowej. Podstawowa wersja aplikacji już jest dla mnie wystarczająca. 
Prócz wykupienia wersji Trello Gold można też uzyskać darmowy miesiąc tej wersji wysyłając link z zaproszeniem. Zachęcam :)

Jeśli mój pełen zachwytu tekst Cię nie  przekonał, to zapraszam na swoją tablicę, którą przygotowałam na potrzeby tego postu :)

Osobiście zaczęłam używać Trello do zorganizowania toku swojej nauki. Gdy spostrzegłam, że mam naprawdę ogromny obszar do zbadania szukałam narzędzia, które pozwoli mi spisać wszystkie elementy, które powinnam przyswoić z podziałem na dziedzinę. W ten sposób utworzyłam tablicę z moim celem - projektem "jak wejść do świata IT". Podzieliłam karty na daną dziedzinę i informacje skąd czerpać wiedzę oraz stopień jej przyswojenia (wcześniej dałam sobie kilka tygodni na tworzenie bazy i wstawiania tych linków i informacji czyli wszystko, co mi potrzebne do projektu). Np w karcie "Książki" wstawiłam kilka pozycji, które moim zdaniem będą mi niezbędne do pracy, każda z nich zwykle ma w komentarzu miejsce, skąd ją mogę pobrać lub kupić czy wypożyczyć oraz deadline i sposób weryfikacji przyswojonej wiedzy. Takich kart mam prawie dziesięć, każda po kilka zakładek. Rewelacyjnie ułatwiło mi to pracę i wyszukiwanie informacji. 
Inna tablica służyła mi do usystematyzowania działań w firmie, której pracuje. Prowadziłam projekt, który miał swoje zadania i ramy czasowe i to również świetnie się sprawdziło. Udostępniłam go nawet swojemu szefowi, by widział postępy prac :)




https://trello.com/tour






poniedziałek, 23 lipca 2018

Naucz się przyrządzać w kuchni jedną spektakularną rzecz

W moim przypadku spektakularne dania to takie, które zjedzą zarówno moje dwuletnie bliźniaki, Prawie Mąż i ja. Z tym, że ja zjem prawie wszystko ;)

Nie jestem typową panią domu, która wrzuca schabowego na patelnie, obiera ziemniaki i szatkuje surówkę na obiad. Owszem, mam codziennie ciepłe danie i chyba nawet można je nazwać obiadem lub obiadokolacją (dla dzieciaków zdecydowanie jest to kolacja, bo zwykle jemy o 18 w dni robocze). I nie obieram ziemniaków - gotuję je w mundurach, wcześniej opłukane - wydają mi się zdrowsze. Surówki czasami kupuję z dyskontów a schabowego robi głównie Mój Prawie Mąż, bo "ja zawsze udziwnię".

Postanowiłam się zabrać za danie (trochę zbyt dumnie nazwane, bo w istocie chodzi o zupę), którego nigdy nie robiłam i nie wiem jak smakuje.

Do zupy zainspirowała mnie dietetyczka specjalizująca się w insulinooporności, która zamieściła przepis (który również był efektem inspiracji Jadłonomią). Zachęcam do zapoznania się z przepisem, na którym ja się wzorowałam - Inna Strona Diety.


Zaczęłam od przygotowania składników dla dwóch dorosłych i dwoje dzieci:
dwie marchewki,
pół kalafiora,
dwie - trzy garście fasolki szparagowej,
cebula,
2 lub 3 pomidory,
pół pęczka koperku,
garść bobu,
400ml mleczka kokosowego,
1,5l wody,
łyzka oleju rzepakowego,
przyprawy: sól, pieprz, cynamon, sok z cytryny, papryka ostra i papryka słodka

Nie wiem jak nazwać tą zupę. Cynamonowa? Fasolowa? Kalafiorowa? Kokosowa? Pyszna?

Cebulę wrzuciłam na rozgrzany olej w garnku. Potem pomidory rozciapane tak, by łatwiej je się później strawiło. Po chwili, gdy pomidory dadzą charakterystyczny sok dodałam pocięte w cieniutkie talarki marchewki i przyprawy. Gdy się wszystko poddusiło parę minut dolałam wrzątek. Później przyszedł czas na fasolkę, również pociętą na mniejsze części. Wszystko gotowało się około 10-15 minut i wlałam mleczko kokosowe i rozdrobniony kalafior (dałam tylko pół główki bo tylko tyle miałam w lodówce, ale sądzę, że będzie jeszcze lepsze po dodaniu całej główki) i trzymałam na ogniu jeszcze 10 minut. Dodałam jeszcze trochę cynamonu. Ilość zależy od preferencji - ja byłam ostrożna i nie dawałam aż tak dużo, jak bym mogła. I koperek.
I do misek.
Przepadłam! Pyszności!
Niestety moje dzieci nie lubią widzieć fasolki a tym bardziej kalafior, więc wybrzydzały jak tylko można. Zrobiłam więc mały myk i wlewając ich porcje z powrotem do garnka uruchomiłam blender. W jakimś szale kulinarnym zajrzałam do lodówki i sięgnęłam po ugotowany wcześniej bób. Dołączył do zmiksowanej zupy i tak podany zniknął natychmiast.
Serio. Nawet mój Prawie Mąż, który generalnie nie przepada za zupami, bobem i warzywami (akceptuje ketchup jako substytut pomidorów) zjadł ze smakiem.
Tak właśnie powstała popisowa pierwsza rzecz ;)




sobota, 21 lipca 2018

Pierwsze rozczarowania

Pamiętam swoje pierwsze zderzenie z brutalną rzeczywistością, jakim jest odrzucenie. Ujęłabym to jeszcze mocniej: odrzucenie społeczne!
Miałam wtedy siedem lat, nie jestem pewna czy już chodziłam do podstawówki, były wakacje, więc pewnie dopiero co skończyłam zerówkę. Byłam pełna entuzjazmu jeśli chodzi o nowy etap w moim życiu. Radości! Błysk w oku i paląca świadomość, że za chwilę będzie Ten Wielki Dzień. Nowe zeszyty, długopisy, ołówki, pachnące kredki i nowiuteńkie podręczniki. Moją naiwność rozdeptała krótka scenka, która stała się moją nauczką na resztę życia.
Może to efekt filmu, który nieopatrznie starszy brat pozwolił mi oglądać z sobą? To był dość sławny w tamtym czasie horror, w którym główną rolę grała upiorna laleczka. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów, ale te które pamiętam są zbyt traumatyczne nawet teraz.
Jeszcze nie zupełnie otrzepawszy się z resztek brutalnych scen pod powiekami wyszłam z domu i skierowałam się na pobliskie drabinki. Wiesz, dzieciaki lubią takie rzeczy: wspinanie się bez sensu po różnych rzeczach, zwisanie z nich czy zaliczanie gleby. Czasami można było uruchomić wyobraźnię i w towarzystwie innych dzieciaków tworzyć rysowane dookoła metalowych prętów wyimaginowane mieszkania, pokoje, udawać, że się jest gospodarzem tego kawałka ziemi. Dziewczynki lubiły takie zabawy. Do dziś pamiętam w jaki sposób rysowałam biurka, łóżka i w jaki sposób oznaczałam okna czy drzwi.
Kiedy próbuję sobie przypomnieć jak wyglądało niebo, w jakim kolorze była trawa - wszystko widzę w kolorach sepii. Zgaszone, ciężkie, duszne i pomarańczowobrązowe. Nie umiem ożywić prawdziwymi kolorami ani krajobrazu, ani wspomnień. I ten piasek. Jakby tam prawie nie rosła trawa, a przecież wiem, że było jej całkiem sporo. Ja widziałam głównie suchy, męczący piasek. Jakby był symbolem tego, co miało stać się później, tego jak się będę czuła. Niepewnie, chwiejnie, nic na czym można by było twardo stąpać. I oczywiście piaskiem w oczy, zawód.
Na drabinkach stała dziewczynka, której wcześniej nie widziałam na naszym podwórku. Zwykle na takich podwórkach wszystkie dzieciaki się znają, dość szybko i łatwo nawiązują przyjaźnie. Normalnym więc dla mnie było, że zapytałam dziewczynki jak ma na imię.
Odpowiedź sprawiła, że nigdy już tak beztrosko do nikogo nie podeszłam.
Odpowiedziała "a co cię to obchodzi".


środa, 18 lipca 2018

Od motywacji do Celu





W połowie listopada zeszłego roku stojąc na balkonie, paląc papierosa i obserwując odruchy ciała rozpalone falą motywacji odkryłam bardzo prostą rzecz, jaką jest radość z odkrywania swojego celu, układania planu i dążeniu do niego. Chodzi ten wpis.

Dziś minęło prawie dziewięć miesięcy i mogę śmiało potwierdzić, że tamten dzień nadał mojemu życiu pewne ramy, których wcześniej poszukiwałam, ale nie potrafiłam określić.
W tamtym czasie pochłonął mnie świat, do którego wcześniej nie miałam wstępu jako humanistka, czyli osoba bez wiedzy i doświadczenia z nauką ścisłą. Ukończyłam podstawowy kurs podstawowych komend w Java i okazało się, że rozumienie mechanizmów jakimi posługuje się ten typ języka nie jest wcale taką czarną magią jak mi się to jawiło na początku.
I poszłam za ciosem. Przesłuchałam mnóstwo webinariów, przejrzałam dziesiątki stron i zapoznałam się z różnymi ścieżkami kariery, która pozwoliłaby mi połączyć satysfakcję z dobrym wynagrodzeniem (w przyszłości). I zdecydowałam.

Moje kroki milowe w nowym postanowieniu przebranżowienia się:
1. zapoznanie się z ścieżkami IT, które mnie interesują i odrzuceniem tych, które mnie nie interesują.
To naprawdę trudny krok, ponieważ wszystko wydaje się bardzo ciekawe a po pierwszym małym sukcesie poczułam, że mogę wszystko. Po tym, gdy fala entuzjazmu opadła zrozumiałam, że nie wszystko jest dla mnie i musi być kompatybilne z moją osobowością. Zdecydowałam się na dwie ścieżki, które będę rozwijać jednocześnie, są moimi "produktami końcowymi", na tyle odległymi, że być może z jednej zrezygnuję i zajmę się drugą. To tester oprogramowania (aplikacji webowych) i frondend developer.
2. Stworzenie planu.
Planowanie to mój konik. Od zawsze uwielbiałam planery, terminarze, zeszyty. Później intensywnie korzystałam z Kalendarza Googla, Outlooka, zgrabnie mi idzie koordynowanie w CRMach firmowych. Do własnego projektu posłużyła mi aplikacja Trello. Dałam sobie kilka tygodni na wyszukiwanie informacji. Zrobiłam ogromny risercz i naniosłam informacje na tablice, by móc śledzić postępy. W ten sposób znalazłam też swoje mocne i słabe strony, którym mogłam się przyjrzeć. Zdecydowanie moją słabszą stroną jest wymagany język angielski. Ostatni raz uczyłam się angielskiego na studiach i nie był on zbyt wyrafinowany. Teraz, po prawie dziesięciu latach musiałam do tego wrócić i to niemal od zera.
3. Zdobywanie poziomów
Najtrudniejsze. Przystąpienie do nauki. Tu zaczęły się schody, bo miałam ochotę uczyć się wszystkiego na raz. Gdy przyłapałam się na robieniu notatek zarówno z sylabusa na egzamin z ISTQB jak i oglądania kursu baz SQL niemal jednocześnie - musiałam zastopować. Nie mogłam pozwolić, żeby wszystko mi się pokiełbasiło a mój entuzjazm, zwykle sinusoidalny sprawił, że mogłabym go już zaliczyć do stanu hipomaniakalnego ;) W ten sposób poradziłam się młodszego brata, który siedzi w temacie. I  to on pierwszy powiedział mi, żebym wróciła do podstaw. Wcześniej w Internecie przeczytałam pełne motywacji stwierdzenia, że mogę wszystko i wszystko mogę, nie potrzebne mi są szkoły a jedynie chęć do nauki i dyscyplina.
Postanowiłam jednak posłuchać rady brata i zapisałam się do szkoły na informatykę. Postanowiłam, że skończę dwuletnią szkołę policealną a jeśli naprawdę okażę się dobra w tym, co sobie postanowiłam pójdę za ciosem i zapiszę się na studia. Nie chcę od razu iść na studia, bo wiąże się to z kosztami, na które nie mogę sobie obecnie pozwolić.

Zajęłam się wyszukiwaniem dofinansowanymi kursami i w ten sposób znalazłam szkolenie Prince2. Zapisałam się, dopłaciłam potrzebną kwotę (w wysokości 26% całości kursu i egzaminu międzynarodowego) i go zdałam. Obecnie czekam, aż z Wielkiej Brytanii przyleci mój certyfikat. To doświadczenie z kolei pokazało mi, że całkiem dobrze czuję się mogąc obmyślać plany nie tylko związane z terminarzem, ale z większymi projektami. W związku z tym zamarzyło mi się, by połączyć powyższe z funkcją kierownika / menagera. Kolejne szkolenie, które planuję to ITIL (ang. Information Technology Infrastructure Library) a następnie Agile (Scrum) (podobnie jak Prince2 - metodyka zarządzania projektami)
4. Iść, ciągle iść w stronę IT :)
Mam bardzo ambitne plany, porozkładane w czasie i co kilka miesięcy będę robić podsumowanie swoich dokonań. Służy to podtrzymaniu motywacji. Założyłam sobie cel, długoterminowy i pamiętając tego Powera, jaki czułam w listopadzie chcę za tym iść. Bez papierosa, rzuciłam dwa miesiące po tamtym wpisie ;)

sobota, 14 lipca 2018

Bardzo emocjonalnie, czyli co robię kiedy dopada mnie dół


14.07.2018
Zwykle zaczynam pompatycznie, z refleksją typu „są takie dni, kiedy...”, sama siebie okłamując, że jestem kimś więcej niż osobą piszącą słowa na klawiaturze. Wyobrażając sobie swoją uduchowioną wersję siebie, kogoś, kto składa się z samych słów, emocji. Kogoś, kto nie uderza teraz w klawisze, czując suchość w ustach, pragnienie wody, zmęczenie psychiczne, ciepło, upał niemal.
Znowu miałam jakiś gówniany sen, który wyraźni odcisnął się na mojej podświadomości a zostawiając jedynie cień nastroju na jawie. Znowu wstałam z myślą: nie jestem dostatecznie ważna dla niej.
Musiałam się zatrzymać nad tymi słowami. Mielić je w głowie, jak gdybym nie robiła tego przez cały dzisiejszy ranek. Mam trzydzieści jeden lat a wciąż płaczę z tęsknoty za mamą.

Później już było tylko gorzej, o co zadbały moje dzieci: rozkoszne dwulatki rozbabrane w odchodach jednego z nich. Młyn dnia codziennego: szybka reakcja, emocje na smyczy. Szorowanie domu, dzieci, prania, blatu. Śniadanie, kawa, tabletki na nastrój, tabletki na cukier, tabletki na tarczycę, tabletki na antykoncepcję. Woda, woda, dużo wody. Ciągle chce mi się pić, ciągle czuję suchość w ustach dzięki tabletkom na cukier. Prawie jak po MDMA, szkoda, że bez tych samych fajerwerków co po MDMA.

Żeby poprawić mi humor, a może żeby nie patrzeć jak płaczę, Prawie Mąż wysłał mnie do łazienki, bym się tam lepiej poczuła. W otoczeniu wody, piany, mydła, zamknięta, sama, samotna. Może i się udało, jakiś efekt osiągnięty, bo przy akompaniamencie muzyki zamiast wycierać się ręcznikiem po prostu zaczęłam tańczyć, pozwalając obeschnąć ciału. Zawinąwszy się w poszewkę, bo tylko to zwisało suche z sznurków nad wanną usiadłam z butelką wody i laptopem by w rytmie muzyki wybijać palcami po klawisze własne historie.

Robię to by stłumić chęć zadzwonienia do matki. W telefonie jest zapisana pod hasłem „Matek”. Ani mama, ani matka. Trochę jak dziecko, trochę jak rodzeństwo, trochę jak mama. Już kilka lat wybierając jej numer wybieram konto z nazwą „Matek”.
Nie dzwonię, ponieważ doskonale wiem jak przebiegła by ta rozmowa. Powiedziałabym: cześć, co słychać, usłyszałabym, że boli ją brzuch, boli ją głowa, że boli ją ciało, źle się czuje, słyszę to od lat, chyba od trzydziestu jeden. Nigdy nie usłyszałam jeszcze „wszystko dobrze, czuję się świetnie”. Potem żałośnie powiedziałabym jej, że tęsknię. Bo przecież umiem rozpoznać swoje potrzeby, a moją potrzebą jest kontakt z matką. A ona by powiedziała, to przyjedź do mnie. Wsiadaj w samochód i przyjedź. A ja znowu poczułabym złość. Mamo, dlaczego się mną nie interesujesz? Dlaczego to ja zawsze mam do Ciebie przyjeżdżać, dlaczego ja mam do Ciebie dzwonić, dlaczego to ja ciągle ubiegam się o kontakt? O skrawki zainteresowania? A ona by powiedziała, no co Ty mówisz, przecież tak nie jest, nie mogę do Ciebie przyjechać, nie mam pieniędzy, boli mnie, jestem chora, pracuję, jestem zmęczona, to za daleko. Dzieli nas sto dwadzieścia kilometrów. Wtedy z rezygnacją powiedziałabym, że to ona się wyprowadziła do innego miasta. Ona odparła by, że w Trójmieście nie ma tanich mieszkań, że nigdy by za taką sumę jaką wtedy dysponowała nie znalazła mieszkania. Przecież wiem jak było, wiem co z czego wynikało, nie chcę już tego przywoływać. Jedno słowo pociąga za sobą wiele innych, skojarzenia, smaki, gorzkie przemyślenia. Złość. Ta złość jest najgorsza, myślałam, że dawno sobie z nią poradziłam, a jednak wcale nie. Wyskakuje w takich chwilach, kiedy wydaje mi się, że szafka zamknięta, pusta, kiedy jest bezpiecznie, kiedy nic mnie już nie zaskoczy, kiedy czuję się szczęśliwa, spokojna. Kiedy wszystko jest pod kontrolą.
Aż wyskakuje z niespodziewaną siłą, przydusza i śmieje się prosto w twarz. Wtedy najbardziej boli. Świadomość tego, jak jestem słaba, jak bardzo jestem dzieckiem w środku. Jak bardzo muszę być dorosła na zewnątrz.

I samotna, kiedy płaczę. I słyszę „przestań”, kiedy zaczynam mówić. Albo „rozumiem” kiedy się denerwuję, bo nie wiem czy mam przestać mówić, przestać odczuwać, przestać się sobą dzielić. Czuć smutek. Opowiadać o nim. Dlatego piszę. Bo słowa nie oceniają, bo spływając ze mnie nikomu krzywdy nie robią. Nikt nie musi słuchać mojego płaczu, nikt nie musi poklepywać mnie po ramieniu i czuć się skrępowany sytuacją. Nikt nie musi udawać, że rozumie. Ani mówić, bym przestała, bo sam sobie nie potrafi poradzić z bezsilnością. Wiem to, bo przecież ostatecznie każdy jest sam ze swoim problemem. Nie da się go spakować do torby i poprosić przechodnia by niósł z nami ten ciężar. Nawet, jeśli ktoś proponuję nam pomoc, jest on tylko obserwatorem. Kimś, kto może i nas podniesie, gdy upadamy, ale później stoi i patrzy jak sami się otrzepujemy i rozglądamy za tym, co sprawiło, że upadliśmy. Nikt nam tej przeszkody nie usunie, sami to musimy zrobić.


niedziela, 1 lipca 2018

Akcja Reakcja na Insulinooporność: śniadania

"Musisz zjeść śniadanie!" jeszcze mi dźwięczy w uszach, kiedy mama oznajmiała mi jedną z prawd życiowych. Z samego rana prócz "pospiesz się, bo się spóźnisz" słyszałam "śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia". Czy tak w istocie jest - dalej nie wiadomo, choć wielu twierdzi, że tak (są i tacy, którzy twierdzą, że nie).
Przez cztery lata szkoły średniej moim śniadaniem była kawa i papieros do tego, ale nie polecam tej metody. W tym okresie w ogóle mało się jadło, za dużo piło i przez kolejne dziesięć lat wszystko w organizmie pokiełbasiło.
Dlatego teraz jestem zwolenniczką jedzenia śniadań, aczkolwiek nie od samego rańca, nigdy nie udało mi się w siebie nic więcej wcisnąć niż tabletki na tarczycę czy antydepresant mniej więcej do godziny 8 z groszem, kiedy już na spokojnie mogłam usiąść w pracy przed biureczkiem. Albo po 10. kiedy miałam "wolny dzień", ale zanim ogarnęłam rodzinę i mieszkanie.

Przez bardzo długi czas moim głównym śniadaniem były płatki (różne, nigdy się nie ograniczałam do jednego typu) z mlekiem. Przecież każda reklama wspominała, jakie to zdrowe. No cóż. Nie prawda.
Dość szybko robiłam się dalej głodna i szamałam co popadnie (od kanapek po ciasta, ciasteczka, ciastunie).

Ale teraz basta. Teraz wiem, że mój organizm jest w stanie przedcukrzycowym i trzeba o siebie dbać, bo inaczej wszystko pierdyknie i to na moje własne życzenie.

Najłatwiejsza zmiana to właśnie zmiana śniadań. Z słodkich płatków i mleka, którego przecież też już nie mogę - przerzuciłam się na inne, zdrowsze produkty.

Z czasów ciąży i towarzyszącej jej cukrzycy ciążowej pamiętam, że bardzo dobrze na mnie działały kanapki z chleba żytniego, masło (które zamieniłam na kilka kropel oleju lnianego) i plasterki szynki drobiowej, do tego ogórek małosolny i pomidor. Doskonałe, pożywne, smaczne, zdrowe.

Nie samymi kanapkami człowiek żyje, więc zaczęłam szukać dobrego odpowiednika swoich poprzednich śniadań. Marzyły mi się płatki. Przetworów mlecznych nie mogę również jeść, więc zaopatrzyłam się w jogurty sojowe, kokosowe i muesli bez cukru. Do moich faworytów należą:





Kiedyś bardzo lubiłam jeść na śniadanie omlet z trzech jaj, łyżką mąki i łyżką mleka podsmażony na maśle a po podaniu posmarowany dżemem. Myślę jednak, że mogę się z nim pożegnać i ciągle nie wiem czym mogę taką wspaniałość zastąpić. Póki co próbowałam z naleśnikami z mąki żytniej, wodą zamiast mleka i większą ilością jajek (bo przy standardowych 2 się rozwalało) i w sumie nie jest złe, ale i tak muszę dodać dżem, który zwykle ma dużo cukru. 
Szukam więc dalej :)

Edit:
Udało się z płatkami! Używam mleka kokosowego lub jogurtu sojowego, owoców i niewielkiej ilości musli na bazie płatków owsianych. Teraz moje śniadania w pracy wyglądają tak:



piątek, 29 czerwca 2018

Akcja - Daj komuś bliskiemu prezent bez powodu

Wczoraj wypuszczając się na łowy, dodam i podkreślę - samotne! Co dla mamy na urlopie z powodu chorujących bliźniaków jest wartością porównywalną do udanej imprezy, natknęłam się na całkiem ciekawe produkty. Niestety nie zapłacono mi za ich reklamowanie, więc się powstrzymam, dodam tylko, że były to produkty dla dorosłych, niskoprocentowe i z bardzo ciekawymi naklejkami. Dorzuciłam Ptasie Mleczko po przecenie 50% i popędziłam szczęśliwa do domu.
Kochanie, mam dla Ciebie prezent! Krzyknęłam szeptem, bo dziecięcia spały albo co najmniej udawały, że śpią bo w ich pokoju była cisza a godzina zbliżała się do wieczornej.
Kochanie podszedł do mnie z radością na twarzy a potem zapytał, czy kupiłam mu fajki.
Jako, że sama zrezygnowałam z tego niechlubnego nałogu ponad pół roku temu to dawno już wykluczyłam nikotynę z listy zakupowej, a więc nie kupiłam. Nawet przez głowę mi nie przemknęło, że dla kogoś może to być jego być albo nie być. Nie ma, nie palisz. Ale mam to - i wskazałam na dwie szklane butelki. Dla dorosłych. Dla nas :)
Mój Prawie Mąż nie podzielał mojej ekscytacji.
Mało tego! Gdy dorzuciłam słodkości diabeł go opętał i zaczął głośno wypowiadać swoje zdanie. Chyba bardzo mu zależało na tych papierosach, bo moja akcja by dać komuś bliskiemu prezent bez powodu spotkała się z rozczarowaniem, fochem i w dodatku odwrócił się tyłkiem zabierając pudełko, odrzucając butelkę i mrucząc pod nosem, że nie lubi piwa, że nie powinnam jeść słodyczy i w ogóle dobranoc.

W ten oto sposób potwierdziło się moje zdanie, że zanim kogoś obdarujemy, powinniśmy się upewnić czy ten ktoś to coś w ogóle chce.