czwartek, 23 maja 2019

Hipomania czyli euforia na speedzie z domieszką wkurwu

Nie wiem czy to efekt sesji RTT (Rapid Transformational Therapy™), którą miałam dwa tygodnie temu (o tym napiszę w innym poście, bo to bardzo interesujące doświadczenie i fascynujący temat), a może tego, że z i tak najmniejszej dawki antydepresantu (wenlafaksyny), który mnie stabilizował - zeszłam do 1/3 tego leku (czyli co drugi, trzeci dzień biorę pigułkę) - do brzegu - weszłam w stany wysoce euforyczne. Hipomania. I tu się zaczyna robić ciekawie...

O dwubiegunówce wiem od dziesięciu lat. Ta drobna niedogodność uprzykrzała mi życie między 16 a 27 rokiem życia najmocniej. Dziś mam 32 lata i uważam, że w końcu coś dotarło do mojej główki z tych wieloletnich terapii i tony książek, jakie dane mi było doświadczyć. I kiedy poczułam euforię na speedzie w piątek po południu gdy przemierzałam Trójmiasto autem od razu zdjęłam nogę z gazu. Pilnowałam, by na liczniku nie pojawiła się wartość większa niż 60 Ściszyłam muzykę (to było bardzo trudne), a potem poszłam na spacer na Bulwar, by się dotlenić, uspokoić, pobyć sama. Wszystko mi się wydawało tak fascynujące, ludzie tak cudowni, że bałam się, że ostatecznie wyląduje na całonocnej imprezie zaczepiając każdego, kto miałby ochotę porozmawiać. Wróciłam do domu i położyłam się spać. Głowa mi pękała od myśli, ale udało się zasnąć. Następnego dnia uporządkowałam dziecięcy pokój,  kuchnię i salon, wszystkie rzeczy, które zalegały mi w domu, uszyłam poduszkę dla psa i eko woreczki do przechowywania. Ugotowałam obiad i zaczęłam gotować następny. Całe szczęście, że jestem spłukana i nie mogłam nic wydać ;) W niedzielę mimo spaceru (8km) po lesie z koleżanką trzymałam w sobie tyle energii, że chyba skisła bo poczułam drażliwość, wiesz, taki wkurw level hard i pokłóciłam się z PrawieMężem. Ostatecznie trzasnęłam drzwiami i pojechałam do brata i bratowej. Tam znowu poczułam flow i rozrysowałam plan swojej kariery. W poniedziałek byłam ekstremalnie produktywna w pracy, w domu już trochę mniej. Wtorek upłynął pod kątem planu na budowanie biznesu i warsztatów kreatywnych w Pomorskim Parku Naukowo Technologicznym. Cudowna sprawa. Czułam się wspaniale. Standardowo w przebiegu mojej hipomanii zajęłam się biznesem, który nigdy realnie nie ujrzał światła dziennego. Teraz chyba zaszłam dalej niż kiedykolwiek, ponieważ zebrałam wszystkie potrzebne mi informację potrzebne do założenia i prowadzenia działalności, opłacanie ZUS, Skarbówki i profilu branży, którą chcę się zająć (na szczęście nie jest to już rękodzieło, którym zalewałam dom w poprzednich hipomaniach). W myśl zasady: mogę wszystko! Idę jak burza, ale staram się kontrolować te tsunami energii. Zasypiam o 23 (średnio dwie godziny później niż zwykle) wstaję o 6 (średnio 40min wcześniej niż zwykle), robię mnóstwo rzeczy, które leżały odłogiem i czekały właśnie na ten stan... ale nie wychodzę na imprezy, pamiętam o regularnym jedzeniu i obowiązkach. Nie krzyczę na ludzi, że są za wolni, sama staram się zwalniać. Mam siłę na zajmowaniem się sprawami, które czekały nawet kilka lat. Jest produktywnie, energicznie, a wkurw tłumię rzeczami, które odwracają moją uwagę.

Zapraszam Cię do obejrzenia świetnego, polskiego dokumentu, który nieco wyjaśnia czym jest choroba dwubiegunowa. Zawsze jak widzę tego typu projekty, poznaje osoby borykające się z tym co ja - myślę sobie, że nie jestem sama, nie jestem osamotniona. Nie jestem też tak bardzo zwariowana: mój przebieg choroby nie odbiega od standardu, chociaż zdecydowanie lepiej sobie radzę niż kiedy byłam młodsza i kiedy nie miałam takiej świadomości, jaką mam teraz. Taką mam przynajmniej nadzieję ;)



czwartek, 9 maja 2019

Ciąża i macierzyństwo: wersja bez cenzury



Czytałam wczoraj "Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott (polecam) i odniosłam wrażenie, że faktycznie tak jest, że wchodząc do "klanu" gloryfikuje się ten stan ciążowy, macierzyństwo i wszystkie te dzieciowe sprawy. Jesteśmy w zmowie. Kiedyś zapytałam przyjaciółkę, co pamięta z porodu a ona odpowiedziała, że niewiele, bo gdyby kobiety pamiętały to ludzkość by wyginęła. Teraz bardzo dobrze to rozumiem. Z tym, że ja pamiętam. Ale wypieram ;)


Przemilcza się wszystkie trudne: wymioty od czwartego tygodnia do końca ósmego (na początku dziewiątego urodziłam, więc nie wiem jak jest później), mdłości i zgaga, cukrzyca ciążowa, piętnaście razy dziennie kłucie paluszka i 4 razy dziennie wpuszczanie w skórę brzucha insuliny, rozstępy, hemoroidy, wypadanie włosów, koszmarny połóg, brak snu przez pierwszy rok lub iluzja snu, brain fog, napady płaczliwości, napady gniewu i niesprawiedliwości, urażenie level hard, zaburzenia osobowości z rozdwojeniem jaźni (już nie ja a my, my robimy kupkę, my robimy obiadek, my jemy kupkę na obiadek...), dezintegracja psychofizyczna... i tak do roku na pewno. Później trochę wytchnienia daje nam praca, coś więcej niż skok na biedrę w ramach co tygodniowych wakacji na wolności...

Nigdy nie zapomnę własnego ataku paniki jeszcze przed roczkiem moich synów; bezgranicznej bezsilności, gdy poczułam, że po prostu nie daję rady. Odbiłam się wtedy od ściany, drzwi, zbiła się butelka i prawie pobiłam współsprawcę tego stanu rzeczy.
Także ten, było trudno. 


Pamiętam, że gdy zaczynało się ciężko udało mi się wypożyczyć z Biblioteki i przeczytać dwie genialne książki. Jeśli można powiedzieć, że książki ratują, to one to zrobiły.
Dowiedziałam się z niej, że dziecko płacze. To nie jest wiedza tajemna, po którą trzeba wybierać się na dalekie lądy, ale to bardzo pouczająca lektura tłumaczącej świeżynce takiej jak ja, że ten płacz to normalna sprawa. I że ode mnie zależy jak to poczuję. I co z tym zrobię. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, badań i statystyk. Lektura otworzyła mi oczy i utorowała drogę do innych książek, mówiących o tym, co mi się przyda w skrzynce z narzędziami przydatnymi w macierzyństwie.


A co, jeśli Matka przyzna, że nie jest idealna? Inne matki próbują zakryć uszy, zatkać usta lub krzyczeć, że powinno się jej odebrać dziecko. Pani Waldman przełamała pewne tabu, o którym piszę. Pokazała, że macierzyństwo wcale nie jest cukierkowe, że wcale nie musi lubić bawić się w piaskownicy. Opowiada z niezwykłą szczerością o swoich doświadczeniach, radościach i lękach. Szczególnie chwyciło mnie za serce stwierdzenie, że geny dziecka są jak porozrzucane klocki lego należące do całej rodziny. I ona pragnęłaby, by niektóre z nich wcale się nie pojawiły, bo nie są najlepsze (miała na myśli swoją chorobę afektywną dwubiegunową). Zapadło mi to w pamięć, ponieważ dokładnie takie same posiadam wątpliwości. Książka "Zła matka" otworzyła we mnie przyjmowanie trudnych emocji i je akceptowanie. Zrozumieć, że każda matka nie jest idealna, choćby na każdym zdjęciu w Instagramie uśmiechała się od ucha do ucha a jej dziecko było najbardziej spokojne na świecie. Każda ma emocje, targają nią wątpliwości, lęki, bezsilność.
Tylko się o tym nie mówi.
"Naprawdę tak ci zachwalano bycie matką? (...) No bo to jest trochę jak z wodą. Skaczemy do jeziora, a ona wściekle zimne. Więc ci na brzegu wahają się, skoczyć nie skoczyć. My wiemy, że przemrozi im tyłki, ale machamy z wody i krzyczymy: "dawaj dawaj, ciepła jest, ciepła"!"
Cytat z "Macierzyństwo non-fiction" 

Link do wywiadu z autorką:

I jeszcze jeden ciekawy artykuł dotyczący Amy Schumer, która również nie zgadza się na lukrowanie ciąży i macierzyństwa:


Książkę "Macierzyństwo non fiction" wypożyczyłam z Biblioteki, więc mój wpis bierze udział w akcji  czytelniczej #WyPożyczone :)