piątek, 27 lipca 2018

Narzędzie do planowania



Od najmłodszych lat lubiłam tworzyć projekty, plany; miałam całe zeszyty zadedykowane wyłącznie planowaniu. Wciąż je udoskonalałam a ostatecznie i tak korzystałam z wolnych kartek, daty, lista do zrobienia i odhaczanie. Aż znalazłam Trello.

Trello to wszystko, co sobie zamarzę w temacie planowania. Zakładam konto, dostaję swój prywatny planner z podziałem na tablice. Każda tablica to osobny projekt, w którym można dodać karty (np lista rzeczy do zrobienia, które następnie można odhaczać a nawet dzielić na części i widzieć ile procent z nich zostało wykonane). Bez problemu dodamy zdjęcia, linki, pliki a nawet udostępnimy swoją tablicę innej osobie, jeśli tylko chcemy. Możemy jednocześnie pracować na utworzonej tablicy i komentować swoją pracę. Dużym plusem jest też rejestr zmian, gdzie możemy śledzić kto i co zrobił w danym czasie.
Aplikacja świetnie współgra z każdym urządzeniem, który sobie zsynchronizujemy, więc jest z nami cały czas :)
Szczególnie lubię w tej aplikacji kalendarz i możliwość ustawiania terminów, przypominajek, które współgrają z całym projektem. Mogę ustawić sobie zadanie, które będę śledzić na bieżąco, komentować je, dodawać check listę, umiejscowić w czasie i udostępnić dalej. 
Bezpieczeństwo  - dane są bezpieczne za pomocą protokołów, producent wspomina, że te same używają Banki i inne ważne instytucje. Gdy zapytałam na helpdesku o bezpieczeństwo firmowych danych zapewniono mnie o szeregu zabezpieczeń. 
Jest też możliwość wykupienia wersji ulepszonej, która moim zdaniem nie różni się wiele od wersji darmowej. Podstawowa wersja aplikacji już jest dla mnie wystarczająca. 
Prócz wykupienia wersji Trello Gold można też uzyskać darmowy miesiąc tej wersji wysyłając link z zaproszeniem. Zachęcam :)

Jeśli mój pełen zachwytu tekst Cię nie  przekonał, to zapraszam na swoją tablicę, którą przygotowałam na potrzeby tego postu :)

Osobiście zaczęłam używać Trello do zorganizowania toku swojej nauki. Gdy spostrzegłam, że mam naprawdę ogromny obszar do zbadania szukałam narzędzia, które pozwoli mi spisać wszystkie elementy, które powinnam przyswoić z podziałem na dziedzinę. W ten sposób utworzyłam tablicę z moim celem - projektem "jak wejść do świata IT". Podzieliłam karty na daną dziedzinę i informacje skąd czerpać wiedzę oraz stopień jej przyswojenia (wcześniej dałam sobie kilka tygodni na tworzenie bazy i wstawiania tych linków i informacji czyli wszystko, co mi potrzebne do projektu). Np w karcie "Książki" wstawiłam kilka pozycji, które moim zdaniem będą mi niezbędne do pracy, każda z nich zwykle ma w komentarzu miejsce, skąd ją mogę pobrać lub kupić czy wypożyczyć oraz deadline i sposób weryfikacji przyswojonej wiedzy. Takich kart mam prawie dziesięć, każda po kilka zakładek. Rewelacyjnie ułatwiło mi to pracę i wyszukiwanie informacji. 
Inna tablica służyła mi do usystematyzowania działań w firmie, której pracuje. Prowadziłam projekt, który miał swoje zadania i ramy czasowe i to również świetnie się sprawdziło. Udostępniłam go nawet swojemu szefowi, by widział postępy prac :)




https://trello.com/tour






poniedziałek, 23 lipca 2018

Naucz się przyrządzać w kuchni jedną spektakularną rzecz

W moim przypadku spektakularne dania to takie, które zjedzą zarówno moje dwuletnie bliźniaki, Prawie Mąż i ja. Z tym, że ja zjem prawie wszystko ;)

Nie jestem typową panią domu, która wrzuca schabowego na patelnie, obiera ziemniaki i szatkuje surówkę na obiad. Owszem, mam codziennie ciepłe danie i chyba nawet można je nazwać obiadem lub obiadokolacją (dla dzieciaków zdecydowanie jest to kolacja, bo zwykle jemy o 18 w dni robocze). I nie obieram ziemniaków - gotuję je w mundurach, wcześniej opłukane - wydają mi się zdrowsze. Surówki czasami kupuję z dyskontów a schabowego robi głównie Mój Prawie Mąż, bo "ja zawsze udziwnię".

Postanowiłam się zabrać za danie (trochę zbyt dumnie nazwane, bo w istocie chodzi o zupę), którego nigdy nie robiłam i nie wiem jak smakuje.

Do zupy zainspirowała mnie dietetyczka specjalizująca się w insulinooporności, która zamieściła przepis (który również był efektem inspiracji Jadłonomią). Zachęcam do zapoznania się z przepisem, na którym ja się wzorowałam - Inna Strona Diety.


Zaczęłam od przygotowania składników dla dwóch dorosłych i dwoje dzieci:
dwie marchewki,
pół kalafiora,
dwie - trzy garście fasolki szparagowej,
cebula,
2 lub 3 pomidory,
pół pęczka koperku,
garść bobu,
400ml mleczka kokosowego,
1,5l wody,
łyzka oleju rzepakowego,
przyprawy: sól, pieprz, cynamon, sok z cytryny, papryka ostra i papryka słodka

Nie wiem jak nazwać tą zupę. Cynamonowa? Fasolowa? Kalafiorowa? Kokosowa? Pyszna?

Cebulę wrzuciłam na rozgrzany olej w garnku. Potem pomidory rozciapane tak, by łatwiej je się później strawiło. Po chwili, gdy pomidory dadzą charakterystyczny sok dodałam pocięte w cieniutkie talarki marchewki i przyprawy. Gdy się wszystko poddusiło parę minut dolałam wrzątek. Później przyszedł czas na fasolkę, również pociętą na mniejsze części. Wszystko gotowało się około 10-15 minut i wlałam mleczko kokosowe i rozdrobniony kalafior (dałam tylko pół główki bo tylko tyle miałam w lodówce, ale sądzę, że będzie jeszcze lepsze po dodaniu całej główki) i trzymałam na ogniu jeszcze 10 minut. Dodałam jeszcze trochę cynamonu. Ilość zależy od preferencji - ja byłam ostrożna i nie dawałam aż tak dużo, jak bym mogła. I koperek.
I do misek.
Przepadłam! Pyszności!
Niestety moje dzieci nie lubią widzieć fasolki a tym bardziej kalafior, więc wybrzydzały jak tylko można. Zrobiłam więc mały myk i wlewając ich porcje z powrotem do garnka uruchomiłam blender. W jakimś szale kulinarnym zajrzałam do lodówki i sięgnęłam po ugotowany wcześniej bób. Dołączył do zmiksowanej zupy i tak podany zniknął natychmiast.
Serio. Nawet mój Prawie Mąż, który generalnie nie przepada za zupami, bobem i warzywami (akceptuje ketchup jako substytut pomidorów) zjadł ze smakiem.
Tak właśnie powstała popisowa pierwsza rzecz ;)




sobota, 21 lipca 2018

Pierwsze rozczarowania

Pamiętam swoje pierwsze zderzenie z brutalną rzeczywistością, jakim jest odrzucenie. Ujęłabym to jeszcze mocniej: odrzucenie społeczne!
Miałam wtedy siedem lat, nie jestem pewna czy już chodziłam do podstawówki, były wakacje, więc pewnie dopiero co skończyłam zerówkę. Byłam pełna entuzjazmu jeśli chodzi o nowy etap w moim życiu. Radości! Błysk w oku i paląca świadomość, że za chwilę będzie Ten Wielki Dzień. Nowe zeszyty, długopisy, ołówki, pachnące kredki i nowiuteńkie podręczniki. Moją naiwność rozdeptała krótka scenka, która stała się moją nauczką na resztę życia.
Może to efekt filmu, który nieopatrznie starszy brat pozwolił mi oglądać z sobą? To był dość sławny w tamtym czasie horror, w którym główną rolę grała upiorna laleczka. Nie pamiętam zbyt wielu szczegółów, ale te które pamiętam są zbyt traumatyczne nawet teraz.
Jeszcze nie zupełnie otrzepawszy się z resztek brutalnych scen pod powiekami wyszłam z domu i skierowałam się na pobliskie drabinki. Wiesz, dzieciaki lubią takie rzeczy: wspinanie się bez sensu po różnych rzeczach, zwisanie z nich czy zaliczanie gleby. Czasami można było uruchomić wyobraźnię i w towarzystwie innych dzieciaków tworzyć rysowane dookoła metalowych prętów wyimaginowane mieszkania, pokoje, udawać, że się jest gospodarzem tego kawałka ziemi. Dziewczynki lubiły takie zabawy. Do dziś pamiętam w jaki sposób rysowałam biurka, łóżka i w jaki sposób oznaczałam okna czy drzwi.
Kiedy próbuję sobie przypomnieć jak wyglądało niebo, w jakim kolorze była trawa - wszystko widzę w kolorach sepii. Zgaszone, ciężkie, duszne i pomarańczowobrązowe. Nie umiem ożywić prawdziwymi kolorami ani krajobrazu, ani wspomnień. I ten piasek. Jakby tam prawie nie rosła trawa, a przecież wiem, że było jej całkiem sporo. Ja widziałam głównie suchy, męczący piasek. Jakby był symbolem tego, co miało stać się później, tego jak się będę czuła. Niepewnie, chwiejnie, nic na czym można by było twardo stąpać. I oczywiście piaskiem w oczy, zawód.
Na drabinkach stała dziewczynka, której wcześniej nie widziałam na naszym podwórku. Zwykle na takich podwórkach wszystkie dzieciaki się znają, dość szybko i łatwo nawiązują przyjaźnie. Normalnym więc dla mnie było, że zapytałam dziewczynki jak ma na imię.
Odpowiedź sprawiła, że nigdy już tak beztrosko do nikogo nie podeszłam.
Odpowiedziała "a co cię to obchodzi".


środa, 18 lipca 2018

Od motywacji do Celu





W połowie listopada zeszłego roku stojąc na balkonie, paląc papierosa i obserwując odruchy ciała rozpalone falą motywacji odkryłam bardzo prostą rzecz, jaką jest radość z odkrywania swojego celu, układania planu i dążeniu do niego. Chodzi ten wpis.

Dziś minęło prawie dziewięć miesięcy i mogę śmiało potwierdzić, że tamten dzień nadał mojemu życiu pewne ramy, których wcześniej poszukiwałam, ale nie potrafiłam określić.
W tamtym czasie pochłonął mnie świat, do którego wcześniej nie miałam wstępu jako humanistka, czyli osoba bez wiedzy i doświadczenia z nauką ścisłą. Ukończyłam podstawowy kurs podstawowych komend w Java i okazało się, że rozumienie mechanizmów jakimi posługuje się ten typ języka nie jest wcale taką czarną magią jak mi się to jawiło na początku.
I poszłam za ciosem. Przesłuchałam mnóstwo webinariów, przejrzałam dziesiątki stron i zapoznałam się z różnymi ścieżkami kariery, która pozwoliłaby mi połączyć satysfakcję z dobrym wynagrodzeniem (w przyszłości). I zdecydowałam.

Moje kroki milowe w nowym postanowieniu przebranżowienia się:
1. zapoznanie się z ścieżkami IT, które mnie interesują i odrzuceniem tych, które mnie nie interesują.
To naprawdę trudny krok, ponieważ wszystko wydaje się bardzo ciekawe a po pierwszym małym sukcesie poczułam, że mogę wszystko. Po tym, gdy fala entuzjazmu opadła zrozumiałam, że nie wszystko jest dla mnie i musi być kompatybilne z moją osobowością. Zdecydowałam się na dwie ścieżki, które będę rozwijać jednocześnie, są moimi "produktami końcowymi", na tyle odległymi, że być może z jednej zrezygnuję i zajmę się drugą. To tester oprogramowania (aplikacji webowych) i frondend developer.
2. Stworzenie planu.
Planowanie to mój konik. Od zawsze uwielbiałam planery, terminarze, zeszyty. Później intensywnie korzystałam z Kalendarza Googla, Outlooka, zgrabnie mi idzie koordynowanie w CRMach firmowych. Do własnego projektu posłużyła mi aplikacja Trello. Dałam sobie kilka tygodni na wyszukiwanie informacji. Zrobiłam ogromny risercz i naniosłam informacje na tablice, by móc śledzić postępy. W ten sposób znalazłam też swoje mocne i słabe strony, którym mogłam się przyjrzeć. Zdecydowanie moją słabszą stroną jest wymagany język angielski. Ostatni raz uczyłam się angielskiego na studiach i nie był on zbyt wyrafinowany. Teraz, po prawie dziesięciu latach musiałam do tego wrócić i to niemal od zera.
3. Zdobywanie poziomów
Najtrudniejsze. Przystąpienie do nauki. Tu zaczęły się schody, bo miałam ochotę uczyć się wszystkiego na raz. Gdy przyłapałam się na robieniu notatek zarówno z sylabusa na egzamin z ISTQB jak i oglądania kursu baz SQL niemal jednocześnie - musiałam zastopować. Nie mogłam pozwolić, żeby wszystko mi się pokiełbasiło a mój entuzjazm, zwykle sinusoidalny sprawił, że mogłabym go już zaliczyć do stanu hipomaniakalnego ;) W ten sposób poradziłam się młodszego brata, który siedzi w temacie. I  to on pierwszy powiedział mi, żebym wróciła do podstaw. Wcześniej w Internecie przeczytałam pełne motywacji stwierdzenia, że mogę wszystko i wszystko mogę, nie potrzebne mi są szkoły a jedynie chęć do nauki i dyscyplina.
Postanowiłam jednak posłuchać rady brata i zapisałam się do szkoły na informatykę. Postanowiłam, że skończę dwuletnią szkołę policealną a jeśli naprawdę okażę się dobra w tym, co sobie postanowiłam pójdę za ciosem i zapiszę się na studia. Nie chcę od razu iść na studia, bo wiąże się to z kosztami, na które nie mogę sobie obecnie pozwolić.

Zajęłam się wyszukiwaniem dofinansowanymi kursami i w ten sposób znalazłam szkolenie Prince2. Zapisałam się, dopłaciłam potrzebną kwotę (w wysokości 26% całości kursu i egzaminu międzynarodowego) i go zdałam. Obecnie czekam, aż z Wielkiej Brytanii przyleci mój certyfikat. To doświadczenie z kolei pokazało mi, że całkiem dobrze czuję się mogąc obmyślać plany nie tylko związane z terminarzem, ale z większymi projektami. W związku z tym zamarzyło mi się, by połączyć powyższe z funkcją kierownika / menagera. Kolejne szkolenie, które planuję to ITIL (ang. Information Technology Infrastructure Library) a następnie Agile (Scrum) (podobnie jak Prince2 - metodyka zarządzania projektami)
4. Iść, ciągle iść w stronę IT :)
Mam bardzo ambitne plany, porozkładane w czasie i co kilka miesięcy będę robić podsumowanie swoich dokonań. Służy to podtrzymaniu motywacji. Założyłam sobie cel, długoterminowy i pamiętając tego Powera, jaki czułam w listopadzie chcę za tym iść. Bez papierosa, rzuciłam dwa miesiące po tamtym wpisie ;)

sobota, 14 lipca 2018

Bardzo emocjonalnie, czyli co robię kiedy dopada mnie dół


14.07.2018
Zwykle zaczynam pompatycznie, z refleksją typu „są takie dni, kiedy...”, sama siebie okłamując, że jestem kimś więcej niż osobą piszącą słowa na klawiaturze. Wyobrażając sobie swoją uduchowioną wersję siebie, kogoś, kto składa się z samych słów, emocji. Kogoś, kto nie uderza teraz w klawisze, czując suchość w ustach, pragnienie wody, zmęczenie psychiczne, ciepło, upał niemal.
Znowu miałam jakiś gówniany sen, który wyraźni odcisnął się na mojej podświadomości a zostawiając jedynie cień nastroju na jawie. Znowu wstałam z myślą: nie jestem dostatecznie ważna dla niej.
Musiałam się zatrzymać nad tymi słowami. Mielić je w głowie, jak gdybym nie robiła tego przez cały dzisiejszy ranek. Mam trzydzieści jeden lat a wciąż płaczę z tęsknoty za mamą.

Później już było tylko gorzej, o co zadbały moje dzieci: rozkoszne dwulatki rozbabrane w odchodach jednego z nich. Młyn dnia codziennego: szybka reakcja, emocje na smyczy. Szorowanie domu, dzieci, prania, blatu. Śniadanie, kawa, tabletki na nastrój, tabletki na cukier, tabletki na tarczycę, tabletki na antykoncepcję. Woda, woda, dużo wody. Ciągle chce mi się pić, ciągle czuję suchość w ustach dzięki tabletkom na cukier. Prawie jak po MDMA, szkoda, że bez tych samych fajerwerków co po MDMA.

Żeby poprawić mi humor, a może żeby nie patrzeć jak płaczę, Prawie Mąż wysłał mnie do łazienki, bym się tam lepiej poczuła. W otoczeniu wody, piany, mydła, zamknięta, sama, samotna. Może i się udało, jakiś efekt osiągnięty, bo przy akompaniamencie muzyki zamiast wycierać się ręcznikiem po prostu zaczęłam tańczyć, pozwalając obeschnąć ciału. Zawinąwszy się w poszewkę, bo tylko to zwisało suche z sznurków nad wanną usiadłam z butelką wody i laptopem by w rytmie muzyki wybijać palcami po klawisze własne historie.

Robię to by stłumić chęć zadzwonienia do matki. W telefonie jest zapisana pod hasłem „Matek”. Ani mama, ani matka. Trochę jak dziecko, trochę jak rodzeństwo, trochę jak mama. Już kilka lat wybierając jej numer wybieram konto z nazwą „Matek”.
Nie dzwonię, ponieważ doskonale wiem jak przebiegła by ta rozmowa. Powiedziałabym: cześć, co słychać, usłyszałabym, że boli ją brzuch, boli ją głowa, że boli ją ciało, źle się czuje, słyszę to od lat, chyba od trzydziestu jeden. Nigdy nie usłyszałam jeszcze „wszystko dobrze, czuję się świetnie”. Potem żałośnie powiedziałabym jej, że tęsknię. Bo przecież umiem rozpoznać swoje potrzeby, a moją potrzebą jest kontakt z matką. A ona by powiedziała, to przyjedź do mnie. Wsiadaj w samochód i przyjedź. A ja znowu poczułabym złość. Mamo, dlaczego się mną nie interesujesz? Dlaczego to ja zawsze mam do Ciebie przyjeżdżać, dlaczego ja mam do Ciebie dzwonić, dlaczego to ja ciągle ubiegam się o kontakt? O skrawki zainteresowania? A ona by powiedziała, no co Ty mówisz, przecież tak nie jest, nie mogę do Ciebie przyjechać, nie mam pieniędzy, boli mnie, jestem chora, pracuję, jestem zmęczona, to za daleko. Dzieli nas sto dwadzieścia kilometrów. Wtedy z rezygnacją powiedziałabym, że to ona się wyprowadziła do innego miasta. Ona odparła by, że w Trójmieście nie ma tanich mieszkań, że nigdy by za taką sumę jaką wtedy dysponowała nie znalazła mieszkania. Przecież wiem jak było, wiem co z czego wynikało, nie chcę już tego przywoływać. Jedno słowo pociąga za sobą wiele innych, skojarzenia, smaki, gorzkie przemyślenia. Złość. Ta złość jest najgorsza, myślałam, że dawno sobie z nią poradziłam, a jednak wcale nie. Wyskakuje w takich chwilach, kiedy wydaje mi się, że szafka zamknięta, pusta, kiedy jest bezpiecznie, kiedy nic mnie już nie zaskoczy, kiedy czuję się szczęśliwa, spokojna. Kiedy wszystko jest pod kontrolą.
Aż wyskakuje z niespodziewaną siłą, przydusza i śmieje się prosto w twarz. Wtedy najbardziej boli. Świadomość tego, jak jestem słaba, jak bardzo jestem dzieckiem w środku. Jak bardzo muszę być dorosła na zewnątrz.

I samotna, kiedy płaczę. I słyszę „przestań”, kiedy zaczynam mówić. Albo „rozumiem” kiedy się denerwuję, bo nie wiem czy mam przestać mówić, przestać odczuwać, przestać się sobą dzielić. Czuć smutek. Opowiadać o nim. Dlatego piszę. Bo słowa nie oceniają, bo spływając ze mnie nikomu krzywdy nie robią. Nikt nie musi słuchać mojego płaczu, nikt nie musi poklepywać mnie po ramieniu i czuć się skrępowany sytuacją. Nikt nie musi udawać, że rozumie. Ani mówić, bym przestała, bo sam sobie nie potrafi poradzić z bezsilnością. Wiem to, bo przecież ostatecznie każdy jest sam ze swoim problemem. Nie da się go spakować do torby i poprosić przechodnia by niósł z nami ten ciężar. Nawet, jeśli ktoś proponuję nam pomoc, jest on tylko obserwatorem. Kimś, kto może i nas podniesie, gdy upadamy, ale później stoi i patrzy jak sami się otrzepujemy i rozglądamy za tym, co sprawiło, że upadliśmy. Nikt nam tej przeszkody nie usunie, sami to musimy zrobić.


niedziela, 1 lipca 2018

Akcja Reakcja na Insulinooporność: śniadania

"Musisz zjeść śniadanie!" jeszcze mi dźwięczy w uszach, kiedy mama oznajmiała mi jedną z prawd życiowych. Z samego rana prócz "pospiesz się, bo się spóźnisz" słyszałam "śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia". Czy tak w istocie jest - dalej nie wiadomo, choć wielu twierdzi, że tak (są i tacy, którzy twierdzą, że nie).
Przez cztery lata szkoły średniej moim śniadaniem była kawa i papieros do tego, ale nie polecam tej metody. W tym okresie w ogóle mało się jadło, za dużo piło i przez kolejne dziesięć lat wszystko w organizmie pokiełbasiło.
Dlatego teraz jestem zwolenniczką jedzenia śniadań, aczkolwiek nie od samego rańca, nigdy nie udało mi się w siebie nic więcej wcisnąć niż tabletki na tarczycę czy antydepresant mniej więcej do godziny 8 z groszem, kiedy już na spokojnie mogłam usiąść w pracy przed biureczkiem. Albo po 10. kiedy miałam "wolny dzień", ale zanim ogarnęłam rodzinę i mieszkanie.

Przez bardzo długi czas moim głównym śniadaniem były płatki (różne, nigdy się nie ograniczałam do jednego typu) z mlekiem. Przecież każda reklama wspominała, jakie to zdrowe. No cóż. Nie prawda.
Dość szybko robiłam się dalej głodna i szamałam co popadnie (od kanapek po ciasta, ciasteczka, ciastunie).

Ale teraz basta. Teraz wiem, że mój organizm jest w stanie przedcukrzycowym i trzeba o siebie dbać, bo inaczej wszystko pierdyknie i to na moje własne życzenie.

Najłatwiejsza zmiana to właśnie zmiana śniadań. Z słodkich płatków i mleka, którego przecież też już nie mogę - przerzuciłam się na inne, zdrowsze produkty.

Z czasów ciąży i towarzyszącej jej cukrzycy ciążowej pamiętam, że bardzo dobrze na mnie działały kanapki z chleba żytniego, masło (które zamieniłam na kilka kropel oleju lnianego) i plasterki szynki drobiowej, do tego ogórek małosolny i pomidor. Doskonałe, pożywne, smaczne, zdrowe.

Nie samymi kanapkami człowiek żyje, więc zaczęłam szukać dobrego odpowiednika swoich poprzednich śniadań. Marzyły mi się płatki. Przetworów mlecznych nie mogę również jeść, więc zaopatrzyłam się w jogurty sojowe, kokosowe i muesli bez cukru. Do moich faworytów należą:





Kiedyś bardzo lubiłam jeść na śniadanie omlet z trzech jaj, łyżką mąki i łyżką mleka podsmażony na maśle a po podaniu posmarowany dżemem. Myślę jednak, że mogę się z nim pożegnać i ciągle nie wiem czym mogę taką wspaniałość zastąpić. Póki co próbowałam z naleśnikami z mąki żytniej, wodą zamiast mleka i większą ilością jajek (bo przy standardowych 2 się rozwalało) i w sumie nie jest złe, ale i tak muszę dodać dżem, który zwykle ma dużo cukru. 
Szukam więc dalej :)

Edit:
Udało się z płatkami! Używam mleka kokosowego lub jogurtu sojowego, owoców i niewielkiej ilości musli na bazie płatków owsianych. Teraz moje śniadania w pracy wyglądają tak: