czwartek, 22 sierpnia 2019

Kiedy byłam małą dziewczynką... nie miałam marzeń, działałam.

 Dzisiaj mam marzenia. Marzę na przykład o tym, by mi się chciało więcej niż mi się chce.

Marzyłam o tym, by dzień był trochę dłuższy a motywacja szczelnie go owijała. Ileż ja bym wtedy zrobiła! Napisałabym poczytną powieść. Taką, wiesz, że aż oczy bolą od czytania, w głowie huczy od rozbudzonych emocji, z niedowierzaniem czyta się kolejną stronę i kolejną… Napisałabym właśnie taką książkę. Nie jedną! Wiele! Nauczyłabym się jeszcze języków. Doszlifowała angielski i ogarnęła hiszpański. Świergotała w tym języku jak Penelope Cruz w Vicky, Christina, Barcelona. Uwielbiam ten film, właśnie ze względu na ten soczysty język podniesionym głosem wymawiany przez piękną i szaloną kobietę. A potem namalowałabym obrazy: jeden za drugim, malowałabym jak opętana, bawiąc się przy tym i wariując ze szczęścia. I podróżowała. Odwiedziłabym największe miasta Europy, najmniejsze wioski Azji. Fotografowałabym góry, morza i łąki. Rysowała stare kamienice, na których wiszą w fantazyjny sposób zawieszone winobluszcze. Piła wino, paliła grass i fantazjowała o wszystkim, co zabronione, niedozwolone, tłuczące i niezdrow. Przy tym byłabym już szczupła i wchodziła w swoje ulubione jeansy, w które od 6 lat się nie mogę zmieścić. Może też miałabym tyle pieniędzy, że stać by mnie było na to, by wyrzucić całą zawartość szafy a potem skompletować ją od początku: minimalistycznie ale jakościowo, ekologicznie i zgodnie z moim stylem, który odnalazłabym i trzymała się go raz na pewien bardzo długi czas. Pokazałabym moim dzieciom, że jestem kobietą niezależną, usatysfakcjonowaną i szczęśliwą. A potem mogłabym sobie umrzeć ze starości z uśmiechem na twarzy i wdzięczności do wszystkich, którzy by wtedy przy mnie byli.


A zaczęło się od tego, że jak byłam małą dziewczynką to pisałam mikroksiążki. Rysowałam mikrookładki i zszywałam ze sobą mikrostrony. Chodziłam na kółko plastyczne i malowałam na nim obrazy, rysowałam to, co mi przyszło do głowy. Pisałam wierszyki po nocach, kiedy nie mogłam spać. Opowiadania. Mam ich całe teczki. W miarę dorastania brakowało mi czasu na to wszystko i zaczęłam marzyć. Szkoda mi było czasu na rysowanie, pisanie i inwestowanie w siebie czasu i energii. Przestałam robić te wszystkie fajne rzeczy bo musiałam iść do szkoły, do pracy. Musiałam odleżeć swoje w łóżku i na kanapie, zalegać z depresją, grypą lub ciążą. Praca wysysała ze mnie wszelką energię a gdy wracałam z dwójką dzieci do domu, zrobiłam im obiad-kolację a potem pozwalałam po sobie skakać to sił wystarczało tylko na to, by dowlec się do łóżka o 20.

Tak rodzą się marzenia i tak marzenia nieruchomieją. Stają się protezą dla rzeczywistości. Siadamy sobie z kubkiem herbaty, wyobrażając różne fantastyczne rzeczy. Zawieszamy je w strefie „może kiedyś”, skąd wędrują do „nigdzie, nigdy”.

Rzadko widzimy, że możemy inaczej. 
Włożyć trochę wysiłku by pozwolić swojej małej dziewczynce (w moim przypadku) wyjść na powierzchnię. Pozwolić rozrabiać. Olać pranie, porysować. Zapisać się na kurs pisarski (już w październiku!). Przesunąć pracę zawodową na bok (na chwilę), by napisać w Outlooku (udając, że to  mail do klienta ) tę notkę. Poczuć flow, szczęście i satysfakcję. Poczuć się jak dziecko. Nie marzyć, że się to zrobi, tylko zrobić. Już! Teraz!

poniedziałek, 22 lipca 2019

Dlaczego depresja jest zdradliwą suką?


Wyobraź sobie proszę, że wstajesz rano. Jest Ci obojętne czy świeci słońce, czy leje deszcz. Na niebie mogłyby być zawieszone cukierki z ciasteczkami a Ty masz je w dupie. Chyba, że zasłaniają widoczność, to wkurwienie rośnie proporcjonalnie do ilości. Czujesz gniew. Na świat, że taki jasny, na siebie, że tyle ciemności w sobie nosisz. Budzisz dzieci i obojętnie patrzysz jak rozcierają oczy, rozciągają się, ich urocze buzie przypominają Ci tylko jak źle o Tobie świadczy to, że nie możesz się wysilić na uśmiech. Po dwudziestu minutach wypełnionych po brzegi uczuciem izolacji i zniecierpliwienia udaje Ci się wyjść z domu, zapakować dzieci do auta, usiąść za kierownicą i zapomnieć, że dokądkolwiek miałeś jechać.
Ale odpala się żarówka w głowie, zapalasz silnik, gaśnie, zapalasz, gaśnie i w końcu z niejedną kurwą panienką na ustach przypominasz sobie, że musisz poczekać aż coś zgaśnie by zapalić silnik. Odjeżdżasz.
Jadąc do żłobka swoich dzieci patrzysz na drogę ale widzisz zachęcające latarnie, na których mógłbyś się rozbić; ciężarówki, pod które mógłbyś wjechać i wiadukt, z którego mógłbyś zjechać. Z trudem przypominasz sobie, że nie jesteś sam na pokładzie i te Małe coś mówią. Nie słyszysz, nie widzisz, jedziesz na czuja. Gdy dojeżdżasz do miejsca wyładunku, musisz pokonać stan zawieszenia i wysiąść z auta, pomóc wysiąść Małym Ludziom i odprowadzić do sali. Widzisz ludzi. Widzisz ich kolorowe aury, ich cierpliwość i miłość, widzisz ich jak żyją. A Ty jesteś owinięty owatą. Ale nie tą puszystą, mięciutką, bielutką jak do poduszek. Jak do płaszczy. Jesteś szczelnie owinięty czymś co przypomina szklaną watę. Nie dochodzi do Ciebie żadna dobra emocja. Czujesz tylko zniecierpliwienie. Złość. Smutek. Anhedonię. Poczucie odrzucenia, niesprawiedliwości. Poczucie bycia między światami. Między tym co teraz: żywe, dobre, realne a tym, co w Tobie: zgasłe, mroczne, byle jakie. Bez sensu, bez przyszłości. Czujesz się winny. Czujesz, że już nic nie dasz Małym Ludziom od siebie. Że są Ci obojętni, chociaż wiesz, że gdzieś w środku kochasz ich tak bardzo, że chciałbyś by nigdy nie dowiedzieli się, jak wiele mentalnych kilometrów Was dzieli. 
Kiedy Mali Ludzie znikają w sali, idziesz do samochodu z poczuciem jeszcze większego wyobcowania. Z uczuciem samotności tak rozdzierającego, że ciężko Ci zrobić krok. Ale nie podnosić wzroku, bo boisz się, że zobaczą Twoje łzy. Wsiadasz do auta i potrzebujesz kilku chwil na opanowanie oddechu, łez, bólu wewnętrznego. Zatracasz się w wizji umierania, ranienia, oparzeń i  nieistnieniu tylko po to, by oswoić w sobie śmierć.
A kiedy próbujesz otrząsnąć się z tego stanu i wpadasz na pomysł, by jednak pozwolić sobie wejść do świata, przyjmując zaproszenie otwartych drzwi piekarni stajesz się Oszustem. Oszust mówi dzień dobry, oszust pyta o bułkę pełnoziarnistą a kupuje zwykłą, pierwszą lepszą, bo nie może się zdecydować. Oszustowi wszystko jedno co zje, ale uśmiecha się i jeszcze na odchodnym życzy miłego dnia. Z uśmiechem na ustach. Oszust wsiada do samochodu i płacze. To nie maska, to próba sił. Czujesz to?
A kiedy parkujesz pod miejscem pracy i okazuje się, że ktoś chce Cię stamtąd wywalić, opuszczasz swoje ciało. Pozwalasz, by całe Twoje zło, cała żółć zawładnęła Twoim głosem i wypływa z Ciebie nagromadzony jad. Krzyczysz, by się wszyscy od Ciebie odpierdolili a potem wsiadasz do auta i wracasz do bezpiecznego miejsca: do własnego łóżka. Zawalasz pracę, pędzisz bez zapiętych pasów bezpieczeństwa i parkujesz byle jak. Byle szybciej. Byle się schować. I głośno płaczesz. Teraz możesz sobie na to pozwolić, teraz cała moc łez spływa z Ciebie. W końcu zasypiasz.

A zawsze myślałeś, że depresja jest smutkiem, dołem, gorszym nastrojem.

Depresja jest zdradliwą suką, której nie da się oswoić. Nie da się jej nawet rozpoznać w odpowiednim czasie. Nie da się jej zatrzymać. Schwytać. Trzasnąć po pysku i kijem odgonić. Nie da się z nią pójść na wódkę. Nie można jej obłaskawić. Zawsze Cię zdradzi. Oddzieli. Wpakuje do worka i wywiezie do lasu. A potem szukaj drogi. Szukaj tak długo, aż na kolanach, spragniony wody i chleba, na kolanach, z modlitwą na ustach wypełźniesz z ciemnego boru na świetlistą polankę. Aż wychłepczesz resztki wody i uda Ci się stanąć na nogi. Aż poczujesz, że kolejny raz udało Ci się. Wygrać. Ze zdradliwą suką.

lipiec 2019, kolejny raz

poniedziałek, 15 lipca 2019

Notatki z książek zamiast pocztówki z wakacji


Jest już połowa lipca a ja nie napisałam co dotychczas przeczytałam. A w ostatnich miesiącach czytałam sporo wartościowych książek, o których chciałabym napisać choć krótkie notatki.

Literatura polska:

Jakub Żulczyk, Ślepnąc od Świateł
#WyPożyczona na wiosnę, przeczytana z przesłuchaniem, bo Biblioteka w Gdyni umożliwia wypożyczanie audiobooków przez aplikację Legimi. Fajna sprawa, zwłaszcza, kiedy się jedzie autem. Książka nie zachwyca i zachwyca jednocześnie. Historia banalna, ale niebanalny styl autora, który oczami i myślami bohatera opisuje co widzi a widzi konsekwencje swoich działań i galerię postaci z podobnego półświatka. Postać ciekawa, rozbudowana. Nie wiem jeszcze jak serial, bo jakoś nie po drodze mi z serialami telewizyjnymi (nie mam kablówki).

Jakub Żulczyk, Zrób mi jakąś krzywdę
Jak już zapoznawać się z twórczością topowego polskiego autora, to za ciosem: tytuł świetny, elektryzujący wręcz. Historia podobnie jak w poprzedniej: banalna: para (nastolatka i student) urywają się z imprezy i jadą w Polskę. Wątek kryminalny przeplata się z romansem, wszystko opakowane w typowy millenialsowy świat, gdzie dominuje język gier, abstrakcji i podejścia "czy cokolwiek mi się chce?". Mimo to bliskie mojemu sercu i sentymentom - wiadomo, że człowiek chętniej sięga po to, co zna, a ja choć millenialsem nie jestem (urodziłam się dużo wcześniej) to podejście nicmisieniechce vs zaskocz mnie jest mi bliskie ;)

Proza amerykańska:

Jeffrey Eugenides, Intryga małżeńska
Po rewelacyjnej Middlesex sięgnęłam po kolejną, bodajże pierwszą książką amerykańskiego autora z greckimi korzeniami. Historia jest o uwikłaniu - intrydze - gdzie centrum zainteresowania stanowi młoda studentka, bez konkretnych planów na przyszłość za to z wbitymi do głowy ideami. Ona się zakochuje w kimś, ktoś inny zakochuje się w niej a wszystko jest oprószone refleksjami bohaterów na temat życia, związków i lęków. Zwłaszcza lęki są ciekawe do analizy: warto książkę przeczytać choćby po to, by nie dać się kiedyś tak uwikłać jak bohaterzy.

John Fowles, Mag
To jedna z tych książek, o których się mówi, że powinno się przeczytać ale później mocno się człowiek zastanawia o czym ona właściwie jest. Znalazłam w środku mnóstwo fantastycznych tekstów, myśli ale całość (sens całości) jest trochę ulotna. Serio: nie wiem na przykład jak się zakończyła ta książka, choć jestem pewna, że ją przeczytałam i nawet trochę wbiła mnie w fotel. Pamiętam natomiast uformowane analizy myślowe głównego bohatera niczym wiekie kulki, które przed siebie pchał.. Podobały mi się, bo przedstawiały osobę, która jakby wybudza się ze snu, w którym żył wiele lat.

Nie mogło zabraknąć coś "dzieciowego":

Robert J. MacKenzie, Uparte dzieci
Poradnik - jak sobie poradzić z wyjątkowo upartymi potomkami. Całkiem prosto: stanowczością. Konsekwencją. Po przeczytaniu tej książki poczułam się jak komendant domowy. Z jednej strony było to dość niefajne uczucie a z drugiej trochę uwalniające. Chłopcy nie chcieli sprzątać zabawek? Staliśmy nad nimi tak długo, aż doszli do wniosku, że nie warto się buntować i lepiej je sprzątnąć by bawić się czymś innym. Czasami takie sprzątanie długo trwało, ale nie musiałam się denerwować, że np mój autorytet ulega destrukcji. Nie ulega. W końcu chłopcy zobaczyli, że mama mówi poważnie. Oczywiście działa do momentu pierwszych tulasków, a i tak tata, który nigdy żadnej parentingowej książki nie czytał jest największym autorytetem ze swoim "do pokoju, już!".

Inne:

Piotr Bucki, Wojciech Pączek, Złap równowagę
Podręcznik dla chadowca o umiarkowanym przebiegu. Pełna pozytywnych myśli, garści edukacji i sposobów na utrzymanie higienicznego życia w remisji. Kilka lat temu stwierdziłabym, że gościu po prostu ma zbyt łagodny przebieg choroby i pisze banialuki. Dziś znudziła mnie, bo pełna była oczywistości, np.: jeśli czujesz się rozchwiana czy rozchwiany bo balujesz w nocy to nic dziwnego, że mózg reaguje depresją. Albo manią. Najzdrowiej spać 8h dziennie, wstawać wczesnym rankiem, iść wieczorem i nie pobudzać mózgu na noc by nie nakręcać się, co mocno wytrąca z równowagi. Zdrowe jedzenie, trochę ruchu, farmakologia jeśli jest potrzebna (autorowi już nie potrzebna, mnie osobiście zresztą też już prawie nie jest), takie pitu pitu dla chadowców w fazie sukcesu, dojrzałych ale w sile wieku i motywacji. Myślałam, że coś dla mnie, ale ja to wszystko wiem, własnej chorobie poświęcam naprawdę minimum uwagi - gdy jestem w remisji. Gdy nie jestem to zwykle korzystam albo przeczekuję. I tyle, co tu więcej mówić...

Robert Ziębiński, Stephen King, Instrukcja obsługi
Książka, która zabrała mnie w sentymentalny spacer po lekturach, którymi się zaczytywałam od 13 roku życia. Autor robi przekrój całej twórczości Króla Horroru od początku do 2018 roku. Smaczek. Znajdziesz tam nie tylko krótkie streszczenia, zabawne opinie ale też ekranizacje i statystyki wydawnicze. Dla mnie bomba! Aż zatęskniłam za tymi wieczorami, kiedy mogłam w rytm gryzów kanapek chłonąć kolejne rozdziały... w domu mam ponad pięćdziesiąt książek Stephana Kinga. Wszystko przeczytane. Serio. Od kiedy moja druga połowa odkryła jaką fanką twórczości Kinga jestem to co roku dostaję jakąś cegłę :)

Brian Tracy, Zarabiaj i awansuj szybciej. 21 sposobów na przyspieszenie kariery
Przy moim podejściu biznesowym nie mogło zabraknąć czegoś, co by te myślenie biznesowe podkręcało. Słyszałam, że Brian Tracy to takie guru biznesowe, więc gdy zobaczyłam na półce w Bibliotece tyci książeczkę, dosłownie na jeden wypad na plac zabaw z dzieciakami to wzięłam bez wahania. I na tym placu myślałam, że cisnę nią w krzaki. Książka merytorycznie świetna ale kompletnie nie uwzględniająca realia, zwłaszcza kobiece realia. Przychodzić do pracy pierwsza i wychodzić ostatnia? Brać wszystko i prosić o więcej? I jeszcze z uśmiechem na ustach i świeżymi wyprasowanymi ciuszkami wzorowanymi na menadżera z wyższych szczebli? No sorry ale potrzebowałabym chyba dwie żony do pomocy. Co najmniej. Póki co mój osobisty chłop nawet nie wie czy mamy żelazko a jak tylko kończę pracę to pędzę po dzieci do żłoba. Zastanawiam się czy reszta tych wspaniałych podręczników też jest dla robotów, czy już je się znośniej czyta.
Same w sobie porady nie są złe. Ale nie dla mnie - dorosłej kobiety z rodziną, domem i psem na karku.

Pernille Teisbaek, Dress Scandinavian

Książka z pięknymi stylizacjami i licznymi uwagami modelki skandynawskiej.
Któregoś dnia miałam dość wszystkiego i wyszłam z domu, wylądowałam w Bibliotece i właśnie ta książka trafiła w moje ręce. Przeczytałam i obejrzałam ją dokładnie w dwie godziny. Jest doskonałą formą odstresowania się: lekka, przyjemna, można powiedzieć, że pożyteczna bo jest pełna rad jak się ubierać, jak tworzyć własny styl. Bardzo fajna pozycja na prezent, na relaks.








Dziś to wszystko. Były jeszcze dwie inne książki, ale nie biorą one udziału w akcji #WyPożyczone, więc zostawię je na inne zestawienie.
I tak jest nieźle, jak na chroniczny brak czasu na to, by się chociaż wyspać porządnie. No ale kto nie śpi, ten czyta, prawda? :)





piątek, 21 czerwca 2019

Od pomysłu do realizacji: działalność gospodarcza


Na początku był pomysł. Rodził się wiele razy i od wielu lat. Wiadomo – w zależności od stanu euforycznego pomysł nabierał kształtu a w gorszych chwilach zostawał zepchnięty gdzieś w odmętach „kiedyś, może”. A jednak doczekał się – podjęłam decyzję, za którą poszło działanie.
Otworzyłam działalność gospodarczą.
Zaprosiłam do współpracy osobę, która zawsze we mnie wierzyła i tak jak ja marzyła o biznesie. Czyli o  czymś, co dawałoby satysfakcję i być może finansową korzyść.
Tym razem pomysł nie opierał się na hand made, który miałybyśmy uprawiać a na gotowym produkcie, z hurtowni. Zabawki dziecięce, w przyszłości asortyment dla mamy i dziecka. Obie jesteśmy mamami – ona jeszcze w ciąży, ale niebawem jej córeczka się urodzi a ja mam dwóch małych chłopców. Znamy temat.
Trzeba było zebrać jak najwięcej wiadomości na temat zakładania firmy, nie obyło się bez konsultacji z księgową. Ostatecznie zdecydowałyśmy się na jednoosobową działalność gospodarczą, opodatkowany wg stawki podstawowej (18%) i rozliczany kwartalnie. Są jeszcze inne, ale tylko ta daje mi możliwość ulgi na dzieci przy rozliczaniu PIT.

Z nazwą nie szalałyśmy: wystarczy imię i nazwisko. Przecież nie wiem, czy coś jeszcze się z tego nie wykluje :)
Trzeba było też zgłosić się do ZUSu. Na szczęście nie muszę płacić całego ZUS, ponieważ mam pracę na etacie, z którego nie zamierzam rezygnować. W związku z tym opłacam ZUS w najniższej kwocie – część zdrowotną (co i tak jest bez sensu, bo mój pracodawca przecież to za mnie robi już a ja mając własną działalność muszę znowu to samo płacić) prawie 345zł.
Kupiłyśmy domenę i sklep, zatowarowałyśmy go rzeczami z hurtowni, która współpracuje z nami nami w modelu dropshippingowym. 
Dropshipping to w ogóle całkiem nowa i fajna sprawa, to model sprzedaży który cały proces logistyczny czyli magazynowanie, pakowanie i wysyłkę do klienta przerzuca na dostawcę a nie sprzedawcę. I teraz najważniejsze: my zajmujemy się odpowiednią promocją i utrzymaniem porządku w sklepie. zachęceniem klientów do zakupów w naszym sklepie internetowym.
Marketing nigdy nie był w obszarze moich zainteresowań, ale okazał się fantastyczną zabawą. Co prawda jeszcze nie mam olśniewających wyników, ale dzięki licznym webinariom, kursom i ebookom powoli rozszerzam swoją wiedzę. Wspólnie z przyjaciółką tworzymy banery, reklamy, interesujące posty promującą nasz sklep.
Co z tego wyniknie? Jeszcze nie wiemy. Póki co mamy za sobą niezliczoną ilość godzin, dzięki którym sklep stoi, dopinamy ostatnie szczegóły. I daje nam to nie tylko sporo pracy, która jest - póki co - premiowana wyłącznie satysfakcją.






wtorek, 18 czerwca 2019

RTT sposobem na przebudzenie?

Jakiś czas temu trafiłam na Justynę Falkowską i jej Językobranie w kontekście pracy w IT. Emanowała energią, która przyciąga do siebie ludzi, więc przyciągnięta - obserwowałam jej profil. Okazało się, że nie tylko Językobraniem Justyna się zajmuje. Dotarłam do informacji, że prowadzi couching za pomocą metody RTT (Rapid Transformational Therapy™). Zawsze mnie interesował tego typu rozwój i w końcu skorzystałam z pomocy, jaką oferuje Justyna.

Z początku byłam niezwykle entuzjastycznie nastawiona. Zwłaszcza po bezpłatnych konsultacjach, które otworzyły we mnie coś, pozwoliły poczuć, że to ja mam stery. Justyna poprowadziła rozmowę w taki sposób, że dotarło do mnie, że to co się dzieje w moim życiu jest wynikiem różnych konsekwencji... i wcześniej nie miałam takiej świadomości sterownością życia, jaką powinnam. Zafascynowana pracą z mózgiem zgodziłam się na sesję RTT. Nie było łatwo, ponieważ to nie są sesje w kwocie zwykłej terapii ale spodziewałam się efektu WOW. Dodam jeszcze, że moim głównym celem było dostarczenie samej sobie informacji, że moje zdrowie jest najważniejsze i przekonanie opornego umysłu, że muszę o siebie zadbać: schudnąć, ustabilizować poziom insuliny itd (toczyłam walkę z insulinoopornością).
I doszło do sesji.
Justyna poprowadziła mnie przez proces hipnozy, w którym zachowałam 100% świadomości i tak właśnie miało być. Mój umysł miał skupić się na jej głosie, na moim wewnętrznym świecie wyłączając zewnętrzne bodźce. Nie udało się wyłączyć bodźców do końca, bo cholerne słuchawki mi trzeszczały a nie bardzo chciałam w połowie wymieniać je na nowe (warto się lepiej przygotować). Okazało się też, że moja insulinooporność to nawet nie kamyczek moich problemów. Dotarłyśmy kompletnie gdzie indziej. Tam, gdzie poczucie odrzucenia zjadało mnie i sabotowało od zawsze. Za pomocą metod, które trochę wydawały mi się śmieszne a trochę naiwne, Justyna rozmawiała ze mną, z moim umysłem. Najzabawniejsze było to, że przez jakiś czas nie mogłam się zdecydować co o tym sądzić. Dalej nie wiem. Ale już nie sądzę, że to zabawne. To niezwykłe.
Wpierw mój entuzjazm przybrał siłę maniakalną. Mniej spałam, więcej robiłam. Roznosiło mnie. Jestem chadowcem, więc zauważam i próbuję moderować to, co mnie winduje do góry lub ciągnie w dół. Tym razem pozwoliłam temu płynąć kierując energię w stronę, która przyniesie najwięcej korzyści. Czułam się jakbym dostała świeże paliwo do swych działań. Pamiętałam słowa o sprawczości, jaką posiadam w swoim życiu i popłynęłam w tym kierunku... Znalazłam ujście mojej energii w tworzeniu sklepu internetowego. Założyłam działalność gospodarczą. Zaangażowałam przyjaciółkę, wspólnie weszłyśmy w projekt i mimo, że zdążyłam wylądować (dość miękko) i opadł maniakalny entuzjazm - dalej rozbudowujemy sklep i wierzymy, że mamy szansę na sukces.
Założenie działalności było od zawsze jednym z moich marzeń. Praca dla siebie, dla swojej satysfakcji. To nie jedyne marzenie i najlepsze jest to, że wciąż czuję to mruczenie w środku: jeszcze to, jeszcze tamto. Czuję sens życia. Wewnętrzny. Moje życie to nie tylko dzieci, facet, praca. Ale to mruczące poczucie radości. Poczucie, że jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. I że te rzeczy się uda zrobić!
Nie czuję się już jakbym ciągle była na haju, oj nie. Od kilku miesięcy skutecznie zmniejszam dość silny lek, który mnie stabilizował ale efekty uboczne są dla mnie nie do akceptacji i w związku z tym średnio co 3 dni czuję się troszkę rozmemłaną kupką nieszczęścia, ale to uczucie nie trwa długo. Jest do przejścia.

Trochę jest tak, że czuję się przebudzona. Jakbym wcześniej żyła w bańce myślenia, że to, co się udało to jest kres moich możliwości. Czuję się, jakbym zaczęła w końcu dostrzegać, że moje życie może być inne. Że nie mogę sobie wmawiać, że tego nie umiem a tamto jest nie dla mnie. Czuję, że cała wiedza z wielu lat terapii w końcu daje efekty. Jakby mnie Justyna "odkorkowała" tą hipnozą. Rozmową. Wejściem w głąb i przeprowadzeniem małej, zapłakanej dziewczynki przez traumę. Pokazaniem, że życie toczy się dalej i nie ma potrzeby siedzieć w pustym pokoju sama. Mogę pożegnać i puścić wolno wszystkie żale i traumy.




czwartek, 23 maja 2019

Hipomania czyli euforia na speedzie z domieszką wkurwu

Nie wiem czy to efekt sesji RTT (Rapid Transformational Therapy™), którą miałam dwa tygodnie temu (o tym napiszę w innym poście, bo to bardzo interesujące doświadczenie i fascynujący temat), a może tego, że z i tak najmniejszej dawki antydepresantu (wenlafaksyny), który mnie stabilizował - zeszłam do 1/3 tego leku (czyli co drugi, trzeci dzień biorę pigułkę) - do brzegu - weszłam w stany wysoce euforyczne. Hipomania. I tu się zaczyna robić ciekawie...

O dwubiegunówce wiem od dziesięciu lat. Ta drobna niedogodność uprzykrzała mi życie między 16 a 27 rokiem życia najmocniej. Dziś mam 32 lata i uważam, że w końcu coś dotarło do mojej główki z tych wieloletnich terapii i tony książek, jakie dane mi było doświadczyć. I kiedy poczułam euforię na speedzie w piątek po południu gdy przemierzałam Trójmiasto autem od razu zdjęłam nogę z gazu. Pilnowałam, by na liczniku nie pojawiła się wartość większa niż 60 Ściszyłam muzykę (to było bardzo trudne), a potem poszłam na spacer na Bulwar, by się dotlenić, uspokoić, pobyć sama. Wszystko mi się wydawało tak fascynujące, ludzie tak cudowni, że bałam się, że ostatecznie wyląduje na całonocnej imprezie zaczepiając każdego, kto miałby ochotę porozmawiać. Wróciłam do domu i położyłam się spać. Głowa mi pękała od myśli, ale udało się zasnąć. Następnego dnia uporządkowałam dziecięcy pokój,  kuchnię i salon, wszystkie rzeczy, które zalegały mi w domu, uszyłam poduszkę dla psa i eko woreczki do przechowywania. Ugotowałam obiad i zaczęłam gotować następny. Całe szczęście, że jestem spłukana i nie mogłam nic wydać ;) W niedzielę mimo spaceru (8km) po lesie z koleżanką trzymałam w sobie tyle energii, że chyba skisła bo poczułam drażliwość, wiesz, taki wkurw level hard i pokłóciłam się z PrawieMężem. Ostatecznie trzasnęłam drzwiami i pojechałam do brata i bratowej. Tam znowu poczułam flow i rozrysowałam plan swojej kariery. W poniedziałek byłam ekstremalnie produktywna w pracy, w domu już trochę mniej. Wtorek upłynął pod kątem planu na budowanie biznesu i warsztatów kreatywnych w Pomorskim Parku Naukowo Technologicznym. Cudowna sprawa. Czułam się wspaniale. Standardowo w przebiegu mojej hipomanii zajęłam się biznesem, który nigdy realnie nie ujrzał światła dziennego. Teraz chyba zaszłam dalej niż kiedykolwiek, ponieważ zebrałam wszystkie potrzebne mi informację potrzebne do założenia i prowadzenia działalności, opłacanie ZUS, Skarbówki i profilu branży, którą chcę się zająć (na szczęście nie jest to już rękodzieło, którym zalewałam dom w poprzednich hipomaniach). W myśl zasady: mogę wszystko! Idę jak burza, ale staram się kontrolować te tsunami energii. Zasypiam o 23 (średnio dwie godziny później niż zwykle) wstaję o 6 (średnio 40min wcześniej niż zwykle), robię mnóstwo rzeczy, które leżały odłogiem i czekały właśnie na ten stan... ale nie wychodzę na imprezy, pamiętam o regularnym jedzeniu i obowiązkach. Nie krzyczę na ludzi, że są za wolni, sama staram się zwalniać. Mam siłę na zajmowaniem się sprawami, które czekały nawet kilka lat. Jest produktywnie, energicznie, a wkurw tłumię rzeczami, które odwracają moją uwagę.

Zapraszam Cię do obejrzenia świetnego, polskiego dokumentu, który nieco wyjaśnia czym jest choroba dwubiegunowa. Zawsze jak widzę tego typu projekty, poznaje osoby borykające się z tym co ja - myślę sobie, że nie jestem sama, nie jestem osamotniona. Nie jestem też tak bardzo zwariowana: mój przebieg choroby nie odbiega od standardu, chociaż zdecydowanie lepiej sobie radzę niż kiedy byłam młodsza i kiedy nie miałam takiej świadomości, jaką mam teraz. Taką mam przynajmniej nadzieję ;)



czwartek, 9 maja 2019

Ciąża i macierzyństwo: wersja bez cenzury



Czytałam wczoraj "Macierzyństwo non-fiction" Joanny Woźniczko-Czeczott (polecam) i odniosłam wrażenie, że faktycznie tak jest, że wchodząc do "klanu" gloryfikuje się ten stan ciążowy, macierzyństwo i wszystkie te dzieciowe sprawy. Jesteśmy w zmowie. Kiedyś zapytałam przyjaciółkę, co pamięta z porodu a ona odpowiedziała, że niewiele, bo gdyby kobiety pamiętały to ludzkość by wyginęła. Teraz bardzo dobrze to rozumiem. Z tym, że ja pamiętam. Ale wypieram ;)


Przemilcza się wszystkie trudne: wymioty od czwartego tygodnia do końca ósmego (na początku dziewiątego urodziłam, więc nie wiem jak jest później), mdłości i zgaga, cukrzyca ciążowa, piętnaście razy dziennie kłucie paluszka i 4 razy dziennie wpuszczanie w skórę brzucha insuliny, rozstępy, hemoroidy, wypadanie włosów, koszmarny połóg, brak snu przez pierwszy rok lub iluzja snu, brain fog, napady płaczliwości, napady gniewu i niesprawiedliwości, urażenie level hard, zaburzenia osobowości z rozdwojeniem jaźni (już nie ja a my, my robimy kupkę, my robimy obiadek, my jemy kupkę na obiadek...), dezintegracja psychofizyczna... i tak do roku na pewno. Później trochę wytchnienia daje nam praca, coś więcej niż skok na biedrę w ramach co tygodniowych wakacji na wolności...

Nigdy nie zapomnę własnego ataku paniki jeszcze przed roczkiem moich synów; bezgranicznej bezsilności, gdy poczułam, że po prostu nie daję rady. Odbiłam się wtedy od ściany, drzwi, zbiła się butelka i prawie pobiłam współsprawcę tego stanu rzeczy.
Także ten, było trudno. 


Pamiętam, że gdy zaczynało się ciężko udało mi się wypożyczyć z Biblioteki i przeczytać dwie genialne książki. Jeśli można powiedzieć, że książki ratują, to one to zrobiły.
Dowiedziałam się z niej, że dziecko płacze. To nie jest wiedza tajemna, po którą trzeba wybierać się na dalekie lądy, ale to bardzo pouczająca lektura tłumaczącej świeżynce takiej jak ja, że ten płacz to normalna sprawa. I że ode mnie zależy jak to poczuję. I co z tym zrobię. Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, badań i statystyk. Lektura otworzyła mi oczy i utorowała drogę do innych książek, mówiących o tym, co mi się przyda w skrzynce z narzędziami przydatnymi w macierzyństwie.


A co, jeśli Matka przyzna, że nie jest idealna? Inne matki próbują zakryć uszy, zatkać usta lub krzyczeć, że powinno się jej odebrać dziecko. Pani Waldman przełamała pewne tabu, o którym piszę. Pokazała, że macierzyństwo wcale nie jest cukierkowe, że wcale nie musi lubić bawić się w piaskownicy. Opowiada z niezwykłą szczerością o swoich doświadczeniach, radościach i lękach. Szczególnie chwyciło mnie za serce stwierdzenie, że geny dziecka są jak porozrzucane klocki lego należące do całej rodziny. I ona pragnęłaby, by niektóre z nich wcale się nie pojawiły, bo nie są najlepsze (miała na myśli swoją chorobę afektywną dwubiegunową). Zapadło mi to w pamięć, ponieważ dokładnie takie same posiadam wątpliwości. Książka "Zła matka" otworzyła we mnie przyjmowanie trudnych emocji i je akceptowanie. Zrozumieć, że każda matka nie jest idealna, choćby na każdym zdjęciu w Instagramie uśmiechała się od ucha do ucha a jej dziecko było najbardziej spokojne na świecie. Każda ma emocje, targają nią wątpliwości, lęki, bezsilność.
Tylko się o tym nie mówi.
"Naprawdę tak ci zachwalano bycie matką? (...) No bo to jest trochę jak z wodą. Skaczemy do jeziora, a ona wściekle zimne. Więc ci na brzegu wahają się, skoczyć nie skoczyć. My wiemy, że przemrozi im tyłki, ale machamy z wody i krzyczymy: "dawaj dawaj, ciepła jest, ciepła"!"
Cytat z "Macierzyństwo non-fiction" 

Link do wywiadu z autorką:

I jeszcze jeden ciekawy artykuł dotyczący Amy Schumer, która również nie zgadza się na lukrowanie ciąży i macierzyństwa:


Książkę "Macierzyństwo non fiction" wypożyczyłam z Biblioteki, więc mój wpis bierze udział w akcji  czytelniczej #WyPożyczone :)



wtorek, 19 lutego 2019

Polska narkotyczna. Lukier, Malwiny Pająk


Kontrowersyjny temat? Myślę, że nie. Przekonaj się.


Zamówiłam książkę Malviny Pe kilka tygodni temu w nadziei, że zdobędę ją w dniu premiery (13.02), ale Empik dał dupy i „wysłał” do siebie zamówienie, które odebrałam w Walentynki. Też może być – niezbyt zadowolił mnie prezent od PrawieMęża (moi drodzy – jeśli kobieta mówi, że nie chce słodyczy to nie chce słodyczy, wysilcie się na coś mniej banalnego! Książka więc była prezentem ode mnie dla siebie w ramach dnia Zakochanych. I owszem, zakochana jestem: w książkach polskich. Książkach mocnych. Doskonały prezent! Zawiozłam książkę do domu, czule położyłam na łóżku, obfotografowałam bezwstydnie i kazałam czekać. Wrzuciłam dzieciaki szybciej do łóżek, by mi nie przeszkadzały i spędziłam wieczór z najlepszym debiutem, jaki mi się trafił w ostatnim czasie. "Lukier" był bardzo aktywnie promowany przez swoją autorkę, co dodatkowo podsycało ciekawość. Styl autorki: bezkompromisowy, bezpośredni i autentyczny trafił w moje czytelnicze serce i go nie zawiódł.
Wchodzimy w świat dwóch kobiet, mieszkanek Warszawy. Obie żyją na maksa, a jednak jakby trochę nieświadomie. Trochę jakby na koksie: na pełnej ale bez przerw na refleksję. Narkotycznie. Jak chyba większość z nas. Przekraczamy dwudziestkę, trzydziestkę na liczniku i zapominamy, że ten czas już nam nie wróci. Kupujemy, sprzedajemy, balujemy, wyglądamy, oglądamy ale wszystko odbywa się w oparach bezsensu. Julka, bohaterka "Lukru" z dragami ma jeszcze więcej wspólnego, bo je nie tylko zażywa ale i sprzedaje. Przytrafił się jej dil, coś się sprzedało, coś jeszcze zostało - konstrukcje słowa słusznie wskazują, że sama bohaterka nie miała w tym udziału w pełni świadomego. Samo się zadziało. Jak jej wybieg na imprezie Drag Queen. Jak romans z transseksualistą czule nazywany przyjaciółką. Podobnie drugiej bohaterce, Ance, której przytrafiła się przeszłość, namiętna choć nie spełniająca oczekiwań, pogalopowała więc w inną stronę: w stronę jeszcze mniejszej kontroli nad swoim życiem. Wyszła za mąż za kogoś, kto jej się wydawał świetnym materiałem na męża. I tu znowu wszystko się dzieje: praca, dom, projekty, spotkanie, czelendże, dedlajny, korposzczurowanie, porzucone marzenia.
I pstryk.
Równy rytm się wywala. Ktoś wypada z tej układanki, ktoś zawodzi. Rozjeżdża się życie, kobiety wpadają w pułapkę, w której muszą włączyć myślenie. Wyłączyć autopilota, rozejrzeć się, zweryfikować wartości. 
Konstrukcja powieści pozwala na "wejście" do głowy i patrzeniem oczami bohaterów. Przeplatają się ze sobą światy na pozór kompletnie różne, oddalone. Nie tylko współistnieją w tym samym mieście, ale w końcu wpadają na siebie. 

Zauważyłam pewien zabieg, który bardzo lubię w powieściach współczesnych. To wplatanie popkulturowych treści, fragmentów tekstów piosenek czy sloganów identyfikujących "nasze czasy" skrzyżowane z odbiorem rzeczywistości. Pierwszy raz to zauważyłam w "Ćpunie" Melvina Burgessa - teksty, które uzupełniały przebieg zdarzeń. Podobnie u Malwiny Pająk - fragmenty piosenek czy slogany (nowomowa, wypowiedzi, karpo-gadka...) dopełniają historie, osadzają jeszcze mocniej w rzeczywistość jednocześnie pozwalając jej wejść do systemu skojarzeń, metafor i zaczepek intelektualnych.
Chciałabym powiedzieć, że te światy są nierealne. Nieprawdopodobne. Ale tak nie jest. Odnajduję się w tej ich Warszawie. Odnajduję się na zebraniach; na pogrzebach, gdzie chciało się wymiotować z poczucia winy. Odnajduję się w relacjach, które z góry skazane były na porażkę i w takich, w których nawet płeć nie była jednoznaczna. To nie są żadne nowości. Żaden rozwód, żadne ćpanie nie jest niczym nowym. Jest brutalnie prawdziwe, choć systematycznie zalewane... lukrem. Wybielane, udające coś innego niż jest. Pomijane, nieuchwytne. Dobrze, że ktoś ten lukier zauważył. I opisał jak spływa.

Bardzo Malwinie kibicowałam. Kibicuje cały czas, żeby nie było wątpliwości. Nie tylko dlatego, że napisała dobrą powieść i jest ogólnie fajną, szczerą dziewczyną. Kibicuję jej, bo wyobrażam sobie, że w końcu porzucam wszystkie wątpliwości i wychodzę z moimi historiami na światło dzienne. Mam ich w sobie tyle, że jeśli nie zacznę ich opisywać to będę musiała chyba kogoś zabić. Malwina daje mi nadzieję, że można to zrobić i zachować siebie. Można opisać to, co tam siedzi i nie chować się po psychiatrykach*. To fajne uczucie, dziękuje Ci za nie, Malwino. Twoja powieść sprawia, że nie zazdroszczę i nie wiję się w środku z zawiści a klaszczę w ręce, dopinguję Ci i zaczynam jednocześnie mocniej wierzyć w siebie.

*Rozwinę to innym razem, jednak uprzedzam, że nie ma to absolutnie nic wspólnego z autorką "Lukru".


środa, 6 lutego 2019

Książki, które coś zmieniają. Recenzje

Z dobrymi książkami jest jak z czekoladą. Spróbujesz raz i chcesz więcej i więcej a i tak wspominasz tą najlepszą. Aż do spotkania jeszcze lepszej. By nie zapomnieć smaku "tej najlepszej" na dziś, znowu powracam do recenzowania ostatnio przeczytanych przeze mnie książek.

Dziś na wokandzie temat dziecka. Wrażliwego. I rodzica. Odpowiedzialnego. A na końcu coś tylko dla mnie. Trochę, by nie zwariować w tym dziecięco-macierzyńskim gąszczu.
Wszystkie biorą udział w akcji #WyPożyczone, wszystkie są własnością Biblioteki w Gdyni :)









Wysoko wrażliwe dziecko. Jak je zrozumieć i pomóc mu żyć w przytłaczającym świecie?


Kolejna odkrywcza pozycja (trudno ją nazwać książką, w mojej definicji książka to coś, co się czyta więcej niż godzinę). Osobiście widzę spory problem z balansem między rodzicielstwem "tradycyjnym", który wykorzystuje władzę rodziców do decydowania (do nadużywania tej władzy) a rodzicielstwem pełnym wolności i akceptacji, zrozumienia. Jesper Juul chyba też wie, że rodzicom ciężko zachować ten balans: ciężko podążać za swoją intuicji jednocześnie być w zgodzie ze sobą i swoimi wartościami. By posłużyć się przykładem: moje dzieci potrzebują dużo ruchu po żłobku. Nie udaje mi się ich "zdyscyplinować" by wpierw założyły buty i kurtki a potem wyszły z budynku i tam pobiegały. Często robią to już w korytarzu i czasami muszę za nimi biec by złapać te szalone dzieciaki i ubrać odpowiednio do pogody. Czasami pojawia się złość (kiedy jest i zmęczenie, głód itd) i moje reakcje są w zgodzie z zasadami wpojonymi od rodziców ("dziecko powinno być grzeczne i się słuchać") a czasami pozwalam im na to, wiedząc, że taka jest ich potrzeba i to żadna ujma, kiedy dzieci przez dłuższą chwilę pobiegają w różne strony, byle nie zrobiły sobie krzywdy... Intuicja podpowiada mi, żeby pozwolić się wyszaleć. Bycie w zgodzie ze sobą błaga o szybki transfer do domu. Myślę, że muszę jeszcze parę razy przeczytać tą... broszurkę by zrozumieć w pełni jej treść. Albo by móc wprowadzić jej elementy w życie.

Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania

Kto nie zna, choćby ze słyszenia Katarzyny Bondy, niechaj pierwszy wyjdzie ;) To najpopularniejsza polska pisarka, moim zdaniem. W dodatku chętnie dzieląca się swoją wiedzą. Sięgnęłam po nią, bo od wielu lat "piszę". Cokolwiek - od bloga po krótkie teksty aż do wielostronicowe historie nigdy nie opublikowane. I to marzenie postanowiłam trochę odkurzyć. Pisanie zawsze było jednym z moich najwierniejszych odskoczni. Jestem osobą o wielu zainteresowaniach, szukającą ujścia emocji w wielu możliwościach, ale to pisanie jest zawsze na pierwszym miejscu. Katarzyna Bonda zwraca uwagę, że to nie talent odpowiada za sukces ale trudna i ciężka praca rzemieślnicza. I czytelnicze wyzwania - w trakcie lektury "Kursu..." wypożyczyłam kolejne książki, które poleca autorka.

Cytat:

Jesteś inny. Masz w sobie jakiś nadmiar lub brak. To najlepszy materiał na pisarza.




czwartek, 10 stycznia 2019

Książki: coś prawdziwego, coś empatycznego i coś humorystycznego

Koniec grudnia i początek stycznia był dla mnie okresem, w którym koiłam (i koję nadal) nerwy przy książkach. Uwielbiam moje okoliczne biblioteki (jestem zapisana do siedmiu!) za to, jak duży wybór książek mają i za to, że można je wypożyczać w ilości hurtowej. Postanowiłam, że w jednym poście znajdą się trzy recenzje przeczytanych przeze mnie książek. Obiecuję, że nie będą długie, więc nie spodziewaj się kilometrowego posta. Bardzo bym chciała w podobnej formule pisać recenzje: trzy w jednym. Liczę, że to się sprawdzi a przy okazji zmotywuje mnie do częstszego pisania.

Dzisiejszy wpis bierze udział w wyzwaniu czytelniczym, o którym można przeczytać tutaj:

To fantastyczna akcja promująca czytelnictwo bez angażowania kosztów - wypożyczyć książki można z bibliotek, od rodziny czy przyjaciół. Brałam udział w zeszłym roku i zmotywowało mnie to do odświeżenia kart bibliotecznych w moim mieście (i znalezieniu wielu perełek literackich).

Recenzje:

Dwie Siostry, Åsne Seierstad 
Literacki reportaż, po który sięgnęłam zachęcona opisem wydawniczym. To historia dwóch sióstr, zrozpaczonego ojca oraz kształtowanie się Państwa Islamskiego w ostatnich dwudziestu latach. Byłam przerażona a jednocześnie zafascynowana tym czego dowiedziałam się na kartach tej książki. Nie miałam pojęcia! - to najczęstsza myśl, która mi towarzyszyła podczas lektury. Autorka przybliża życie rodzinne imigrantów somalijskich zamieszkałych w Norwegii i zmiany polityczne Syrii i Państwa Islamskiego. Łączy je decyzja dwóch sióstr, które z bezpiecznej Norwegii postanawiają przenieść się do Syrii w stanie wojny, by wspierać bojowników ISIS. Autorka próbuje dociec co skłoniło dziewczyny i co skłania inne młode osoby, które decydują się na tak radykalną zmianę w swoim życiu. Analizuje ich losy i przedstawia wpływ tych wyborów na całą rodzinę.
Książka Dwie Siostry bardzo mną poruszyła. Warto po nią sięgnąć i zmierzyć się również z własnymi wyobrażeniami na temat religii, polityki czy rodziny imigranckiej.

Jeszcze jeden oddech, Paul Kalanithi
Książka Paula to sztuka współodczuwania. Od pierwszych stron dowiadujemy się jaki będzie koniec, jednak droga ku niemu jest niezwykle emocjonalna. Pod koniec książki łzy leciały mi ciurkiem.
Zwykle nie zastanawiamy się jak umrzemy, a autor opisuje proces umierania i nadzieję, że jednak może jeszcze uda mu się coś zrobić w tym życiu. Młody, zdolny neurochirurg opisuje swoje życie - z perspektywy osoby umierającej na raka. Zgłębia zagadnienie ciała i świadomości w obliczu śmierci. Szczera, autentyczna pozycja, dzięki której łatwiej dostrzec we własnym życiu co jest najważniejsze.

Cytat z książki:

Kłopot z chorobą polega na tym, że kiedy człowiek się z nią zmaga, nieustannie zmieniają się jego wartości. Nie wystarczy raz ustalić, co jest w życiu najważniejsze - trzeba to robić na bieżąco.



Wielki ogarniacz życia czyli jak być szczęśliwym, nie robiąc niczego, Pani Bukowa
I na końcu coś z jajem. Pełna autoironii książka - dziennik Pani Bukowej, postaci kobiecej, która uczy jak się narobić, by się nie narobić i jak tracić zapał, nie zdążywszy się odpalić. To zabawne historyjki o codziennych sprawach w domu czy pracy, na gruncie prywatnym i zawodowym. Zabawne perypetie i jeszcze zabawniejsze memy sprawiają, że człowiek zajadając pizze przed telewizorem nie czuje się taki odstający w świecie fit&smart.

Cytat z książki:

Najlepszym czworonożnym przyjacielem człowieka jest łózko.



piątek, 4 stycznia 2019

Jak się nie trzymać - depresja

Nie łatwo przyznać się, że jest się w depresji. Bo co to niby znaczy? O depresji już powiedziano tyle, a wszyscy i tak wiedzą, że chodzi o smutek, smętek, lenistwo i emo. Halo, w jakim my świecie żyjemy? Schematów, rzecz jasna. Podsycanych kompleksami.

Jak się nie trzymać? A no na przykład źle sypiać. Źle jeść. Zestresować się i powtórzyć cykl minimum siedem dni. A później narazić się na trudne rocznice, jak śmierć taty czy wielkie rodzinne spotkania, jak wigilia w gronie całej rodziny. Z dwoma brzdącami, które chorują cały miesiąc i PrawieMężem, który sprawia, że jednocześnie się go kocha bardzo mocno i chce się od niego uciec średnio trzy razy dziennie. Sinusoida emocjonalna, niż somatyczny i ataki kompulsywnego poprawiania sobie humoru, czytaj czekoladoholizm... I nagle leki nie działają. Świat staje się brudniejszy niż jest, nastrój jak gąbka pochłania całą szarość rzeczywistości.
I depresja. Nie taka na pokaz, bo na zewnątrz niewiele się mówi. W zasadzie nie mówi się nic, bo po co mówić. Za trudne jest mówienie, za ciężko wypowiadać słowa, język kołkiem staje, słowa są za trudne do wymówienia, coś nie pasuje do czegoś. I po co. I obojętność. Jeszcze jeden uśmiech do dziecka, żeby nie myślało, że nadeszła zombie apokalipsa. Jeszcze jedna herbata, żeby napełnić ciało ciepłem. Żeby w ogóle je poczuć.
Jeszcze jeden spacer. Z psem. Ze smyczą, której pies od pięciu lat nie używa. Deszcz spływający po kurtce, nosie, okularach. W końcu drzewo w głębi lasu, które wydaje się idealne. Tak długo na nie patrzyłam, że w końcu pies zaczął szczekać, co się Pańcia wygłupiasz, zimno mi.
Przez całą drogę w głowie dwa głosy rozważały swoją sytuacje, analizę SWOT uskuteczniały. Głosy w głowie przemawiały słowami terapeutów, przyjaciół i choroby. Sama siebie przekonywałam o zasadności decyzji, podczas gdy sama siebie od tego odwodziłam. Ostatecznie pies zdecydował, bo głupio by było go tak zostawić. Pożegnałam się z drzewem i wróciłam do domu.

W depresji nic się nie chce ale wszystko się robi.
Nie z powodu lenistwa, jak niektórzy sądzą. To nie ma nic wspólnego z lenistwem. To kwestia braku sensu. Jeśli coś ma uzasadniony sens - można się tym zająć. W depresji niewiele rzeczy ma sens. Największy sens widzi się, w tym by nikt nie miał pretensji, więc trzeba wstać i wrzucić brudy do pralki, trzeba zrobić jakiś ciepły posiłek, trzeba położyć dzieci spać i rano je obudzić i przebrać. Wysokie poczucie obowiązku jest jednocześnie aktywizatorem jak i karą. Jak dobrze było mieć depresje, gdy mieszkało się samemu i nic się nie musiało robić, nikomu nie podlegać, z nikim rozmawiać.

W takich chwilach powtarzam sobie (albo ktoś mi powtarza w mojej głowie), że trzeba poczekać. Bo to mija. Rozświetlił mi nastrój w Nowy Rok, kiedy się wyspałam a dzieci były u Babci. Kiedy nic nie musiałam i dałam ciału odpocząć.
Nie jest jakoś super, ale nie jest źle. To chyba jakaś dewiza życiowa, którą całe rzesze chadowców się kieruje. Jak nie jest ani źle, ani super to znaczy, że jest stabilnie.