Dzisiaj mam marzenia. Marzę na przykład o tym, by mi się chciało więcej niż mi się chce.
Marzyłam o tym, by dzień był trochę dłuższy a motywacja
szczelnie go owijała. Ileż ja bym wtedy zrobiła! Napisałabym poczytną powieść.
Taką, wiesz, że aż oczy bolą od czytania, w głowie huczy od rozbudzonych
emocji, z niedowierzaniem czyta się kolejną stronę i kolejną… Napisałabym
właśnie taką książkę. Nie jedną! Wiele! Nauczyłabym się jeszcze języków.
Doszlifowała angielski i ogarnęła hiszpański. Świergotała w tym języku jak
Penelope Cruz w Vicky, Christina, Barcelona. Uwielbiam ten film, właśnie ze
względu na ten soczysty język podniesionym głosem wymawiany przez piękną i
szaloną kobietę. A potem namalowałabym obrazy: jeden za drugim, malowałabym jak
opętana, bawiąc się przy tym i wariując ze szczęścia. I podróżowała.
Odwiedziłabym największe miasta Europy, najmniejsze wioski Azji.
Fotografowałabym góry, morza i łąki. Rysowała stare kamienice, na których wiszą
w fantazyjny sposób zawieszone winobluszcze. Piła wino, paliła grass i
fantazjowała o wszystkim, co zabronione, niedozwolone, tłuczące i niezdrow.
Przy tym byłabym już szczupła i wchodziła w swoje ulubione jeansy, w które od 6
lat się nie mogę zmieścić. Może też miałabym tyle pieniędzy, że stać by mnie
było na to, by wyrzucić całą zawartość szafy a potem skompletować ją od
początku: minimalistycznie ale jakościowo, ekologicznie i zgodnie z moim
stylem, który odnalazłabym i trzymała się go raz na pewien bardzo długi czas.
Pokazałabym moim dzieciom, że jestem kobietą niezależną, usatysfakcjonowaną i
szczęśliwą. A potem mogłabym sobie umrzeć ze starości z uśmiechem na twarzy i
wdzięczności do wszystkich, którzy by wtedy przy mnie byli.
A zaczęło się od tego, że jak byłam małą dziewczynką to
pisałam mikroksiążki. Rysowałam mikrookładki i zszywałam ze sobą mikrostrony. Chodziłam na kółko plastyczne i malowałam na nim obrazy, rysowałam to, co mi przyszło do głowy. Pisałam wierszyki po nocach, kiedy nie mogłam spać. Opowiadania. Mam ich całe teczki. W
miarę dorastania brakowało mi czasu na to wszystko i zaczęłam marzyć. Szkoda mi
było czasu na rysowanie, pisanie i inwestowanie w siebie czasu i energii.
Przestałam robić te wszystkie fajne rzeczy bo musiałam iść do szkoły, do pracy. Musiałam odleżeć swoje w łóżku i na kanapie, zalegać z depresją, grypą lub
ciążą. Praca wysysała ze mnie wszelką energię a gdy wracałam z dwójką dzieci do
domu, zrobiłam im obiad-kolację a potem pozwalałam po sobie skakać to sił
wystarczało tylko na to, by dowlec się do łóżka o 20.
Tak rodzą się marzenia i tak marzenia nieruchomieją. Stają się protezą dla rzeczywistości. Siadamy sobie z kubkiem herbaty, wyobrażając różne fantastyczne rzeczy. Zawieszamy
je w strefie „może kiedyś”, skąd wędrują do „nigdzie, nigdy”.
Włożyć trochę wysiłku by
pozwolić swojej małej dziewczynce (w moim przypadku) wyjść na powierzchnię.
Pozwolić rozrabiać. Olać pranie, porysować. Zapisać się na kurs pisarski (już w październiku!).
Przesunąć pracę zawodową na bok (na chwilę), by napisać w Outlooku (udając, że
to mail do klienta ) tę notkę. Poczuć flow, szczęście i satysfakcję. Poczuć się
jak dziecko. Nie marzyć, że się to zrobi, tylko zrobić. Już! Teraz!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz